Z Katarzyną Kubisiowską, dziennikarką, biografką m.in. Jerzego Pilcha, Doroty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorką biografii Kory Olgi Jackowskiej „Kora. Się Żyje. Biografia.” rozmawia Agnieszka Karpierz.
Spotkanie z autorką: 12 czerwca, Teatr Nowy Proxima
Agnieszka Karpierz: Księgarska premiera wyczekiwanej książki – biografii Kory Olgi Jackowskiej “Kora. Się Żyje. Biografia” 31 maja, ale wcześniej Targi Książki?
Katarzyna Kubisiowska: Tak, Targi Warszawskie 20-21 maja. 21 maja mam spotkanie z czytelnikami. Będę mogła, oczywiście jak ktoś będzie chciał, książkę podpisać. Ale będą to też po prostu spotkania z czytelnikami. Będą opowiadała o Korze, o książce, o naszej relacji z Korą, o tym jak się zaczęło, jak się skończyło…
A.K.: No właśnie, a jak to jest? W Krakowie po prostu zna się osoby, które znały Korę. Jesteś z Krakowa – ten “czas krakowski” Kory jest przez Ciebie jakoś szerzej potraktowany? Czy równo dzieliłaś Kraków, Warszawa, Roztocze?
KK.: Nie ma równo, nie ma chronologii, to nie jest opowieść linearna. Moja wyobraźnia reportersko-dziennikarska w ten sposób nie działa. Jest to biografia – biografia reporterska, human story, opowieść o człowieku i jego czasach. Ale nie zaczyna się od tego, że Kora urodziła się 1951 roku, a zmarła w 2018. Zaczyna się od końcówki lat 60-tych, później jest połowa lat 80-tych. I to jest bardzo ważne, ponieważ w latach 80-tych Kora była na szczycie. Była wtedy gwiazdą Maanamu, koncertowała po całej Polsce. Żyła tak, jak nie mogli żyć inni Polacy. Był stan wojenny, było ciężko, szaro, ponuro, gen. Jaruzelski nam groził palcem zomowcami, więzieniami, strzelał do robotników w różnych częściach Polski. A Maanam bardzo ciężko pracował i też, w pewien sposób, dobrze się bawił. I wtedy Kora postanowiła właśnie rozwiązać zespół Maanam. Czyli zaczyna się od katastrofy. Ponieważ jestem filmoznawczynią z wykształcenia, bardzo dla mnie ważne jest takie powiedzenie reżysera Hitchcocka, które odnosi się do dramaturgii w filmie: dobry film zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Tak starałam się tą książkę opowiedzieć.
A Kora w Krakowie – czy jest to dla mnie ważne? Jest to dla mnie bardzo ważne, bo też jestem rodowitą krakowianką, jestem lokalną patriotką, jestem wierna mojemu miastu, wierna mojej dzielnicy, jestem wierna mojej kamienicy, moim sąsiadom i czuję się w tym mieście jak ryba w oceanie.
A.K.: Czerpałaś z niedostępnych dotychczas źródeł – jako jedyna miałaś dostęp do niepublikowanego archiwum Kory: fotografii, zapisków, nagrań. Zgodzili się porozmawiać z Tobą najbliżsi Kory, fani. Jest tam dużo histori, które do tej pory nie wyszły poza prywatne kręgi?
Nie wzięłabym się za tę książkę, gdyby to nie było możliwe. Obowiązkiem dziennikarzy, reporterów, autorów zajmujących się non-fiction jest opowiedzenie czegoś nowego. O Korze wydaje się, że dużo już wiemy. Dlaczego? Bo jeszcze niedawno żyła, widywaliśmy ją albo w telewizji, w mieście albo na koncertach jeszcze do 2013 roku, kiedy Kora koncertowała. Napisała książkę autobiograficzną “Podwójna linia życia” na początku lat 90-tych, później ta książka była dwukrotnie wznawiana. Czyli w sumie trzy książki autobiograficzne, niby podobne, ale cały czas uzupełniane, aktualizowane co kilka lat, ukazywały się pod innymi tytułami. Z pewnymi dodanymi wątkami albo zmienionymi akcentami – to jest dość istotne i znaczące, ponieważ życie się zmienia, zmienia się też nasze patrzenie na własne życie. Kora z tego korzystała. Udzieliła dużo wywiadów. Może nie kochała wszystkich dziennikarzy, ale niektórych lubiła. Była obecna w pismach kobiecych, kolorowych, w dziennikach. Były wywiady poważne, mniej poważne. Chętnie opowiadała o swoim życiu, dość intymne treści. Teraz może się już częściej mówi, bo żyjemy w świecie opowieści o sobie, jest ona promowana. Sporo osób ma potrzebę opowiedzenia o sobie i zazwyczaj życie to chcą udramatyzować. Kora też z tego korzystała, tylko że ona była rzeczywiście pierwsza. Zaczęła to robić w latach 90-tych i to bardzo odważnie. Ale jednocześnie trzeba pamiętać – wiem to jako osoba, która wiele przeczytała na jej temat, a właściwie wszystko co było dostępne – Kora kreowała swój wizerunek. Była oczywiście w tej opowieści część prawdy, ale też mityzacja swojego życia, życia innych osób. Miała do tego absolutnie święte prawo, bo była osobą publiczną, była gwiazdą rocka, była osobą, która miała głęboką świadomość, że jest na świeczniku i ludzie od niej oczekują, by była atrakcyjna a nie nudna. Więc to życie koloryzowała i wiedziała, że jest słuchana, że dużo ludzi się z jej zdaniem liczy, więc też to wykorzystywała. Lubiła mieć wpływ. Interesował mnie nie tylko jej wizerunek, kreacja, tylko to, co było pod spodem, co było prawdziwe. Siedzimy w tym momencie w Teatrze Proxima, więc mówiąc językiem teatralnym, interesowała mnie aktorka bez maski, która schodzi ze sceny, ściera makijaż. Chcę zobaczyć ją tak z bliska.
A.K.: Nieoczywista kreacja artystyczna, ale również osobowość – niebanalna i bezkompromisowa. Zaangażowana Polka, feministka, komentująca rzeczywistość. Pamiętam, bardzo dawno temu, usłyszałam wypowiedź Kory, którą mocno utkwiła mi w pamięci – na temat związków, faktu posiadania osobnych sypialni i zapraszania partnera do swojego łóżka. Bardzo świadomie podchodziła do wielu tematów, wyprzedzając swoje czasy. Skąd czerpała tą dojrzałość i świadomość? Skąd to miała? Doszłaś do tego?
K.K.: Tak, z odwagi. Do tego, żeby powiedzieć coś publicznie, co nie jest popularne albo o czym się nie mówi. Preferowała model życia z mężczyzną, z którym jest w związku, pod jednym dachem ale w osobnych sypialniach. Mówiła jeszcze, że jak się zaprasza mężczyznę do sypialni, to trochę jak to teatru. Tak konsekwentnie żyła od momentu, kiedy było ją na to stać. Po 89 roku, w Polsce demokratycznej, kiedy mogła kupić pierwszy dom pod Warszawą i tam już mieszkała ze swoim drugim partnerem, później mężem. Ale też wiąże się to z tym, że jako dziewczynka, dziecko najpierw mieszkała przy ulicy Grottgera, w bardzo pięknym domu, w kamienicy 1927 roku, w której mieszkali majętni ludzie, ale Ola ze swoją rodziną – mamą Emilią, tatą Marcinem i czwórką rodzeństwa – mieszkali na 30 metrach kwadratowych w miejscu, które było przeznaczone na suszarnię, w przyziemiu. Ona po prostu żyła w nędznych warunkach. I tak było przez pierwsze 5 lat jej życia do 1955 roku. A potem na 5 lat trafiła do domu dziecka w Jordanowie, kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa. Ten nadal trzymający upiorny poziom traktowania swoich podopiecznych dom dziecka w Jordanowie, w tym momencie jest DPS-em. Ola tam musiała pojechać, nie było wyjścia. Jej mama była chora na gruźlicę, prątkowała, mogła ją zarazić. To było jej jedyne wyjście – dla niej, dla jej siostry, rodzeństwa. Jej mama musiała leczyć się w Zakopanem, a tata czuł się bardzo starym człowiekiem, był bardzo bezradny. Przypuszczam, że chorował na depresję. Nie był w stanie zająć się swoimi dziećmi. I Ola spędziła w tym sierocińcu kilka lat, które były latami bez intymności. Mieszkała w sali, gdzie było kilkanaścioro dzieci, pilnowała ich siostra. Parawan, to była jedyna rzecz, za którą można było się na chwilę schować. Dzieci nie miały własnych parawanów. Więc to jest chyba jasne, że ona bardzo potrzebowała swojego łóżka.
Sądzę, że ta odwaga do wypowiadania jej poglądów, wzięła się z tego – oprócz tego, że z cech charakteru – że po prostu taka się urodziła. Silną osobą. Wzmocniona przez to, że jako dziecko zaznała doświadczenia wyrwania z domu rodzinnego. Ona tego nie rozumiała. Jej siostra, 7 lat starsza, Anna Kubczak, już to rozumiała. Jak trafiła do domu dziecka, była nastolatką. Wiedziała dlaczego tam jest. A 4 i pół letniej dziewczynce tego się nie wytłumaczy. Tam życie wymagało od Oli odwagi i siły. Ta odwaga i siła stała się potem czymś co powodowało, że ona się pewnych rzeczy publicznie nie bała wypowiedzieć, zrobić.
Zachęcała kobiety do większego luzu – twierdziła, że kobiety wychowuje się na masochistki i należy ten trend raz na zawsze zwalczyć, porzucić rolę cierpiętnicy, zdjąć kuchenny fartuszek i zadbać o swój dobrostan. Kobieta, matka, artystka, partnerka – w tych wszystkich rolach była, zwłaszcza jak na tamte czasy, nieszablonowa.
Dlatego m.in. po to tą książkę napisałam. Była wokalistką Maanamu i była pierwszą kobietą rockową na polskiej scenie. Bo były wcześniej wokalistki, ale bardziej popowe. Kora zaczęła śpiewać w 1976 roku. Rockowa, a od pewnego momentu rockowo-punkowa wokalistka. To jasne i istotne, ale skoro już piszę książkę o niej, która ma zająć 500 stron (bo tyle zajęła), to nie chodzi tylko o jej życie – o jej życie oczywiście też chodzi – ale o to jak ona wpływała tym życiem na życie innych ludzi. To ważny wątek tej książki. A wpływała zasadniczo. Mówiła, że kobiety nie muszą żyć w związkach małżeńskich. Jak się rozwiodła z Markiem Jackowskim w 84 roku, to ona mówiła o tym rozwodzie. Wtedy się nie mówiło o rozwodach. Wtedy się w Polsce nikt nie rozwodził, wszyscy żyli w szczęśliwych związkach i sobie spijali miłość z dziubków. Co więcej – ona powiedziała trochę później, w latach 90-tych, że ma dziecko ze związku pozamałżeńskiego. Więcej, więcej – powiedziała: kobiety, wcale nie musicie brać ślubu, możecie mieć związki pozamałżeńskie i czerpać przyjemność z czystego seksu. W latach 90-tych to też budziło kontrowersje i robiło wrażenie. Mówiła też o ludziach homoseksualnych, że tacy ludzie są, że dla niej to jest norma. Wtedy, w latach 80-tych, też się nie mówiło, nie było ludzi homoseksualnych w “komunistycznym raju”. Dlatego oni ją tak pokochali. Kora w pewien sposób otworzyła drzwi od ich szafy. Mówiła też by kobiety nie chowały się w nędznych strojach i się grzecznie ubierały, tylko żeby pokazywały swoje piękne ciała i czerpały przyjemność z cielesności. Wtedy to szokowało, teraz już nie. Ale jednak buduje kontekst, jakie to były czasy. Chcę wierzyć, że czytelnik to zobaczy.
A.K.: Wspomniałaś o 500 stronach – miałaś jakieś ograniczenia? Jak to jest zamknąć w formę, jaką jest książka, fenomen Kory? Jak to jest, że postanowiłaś – już wystarczy, kończę. Ujęłam ten żywioł, udowodniłam tezę.
K.K.: Tezy nie ma, w ogóle nie ma tez, jestem beztezowa. Ta książka nie jest pisana linearnie od A do Z. Ta książka jest pisana wątkami, tematami, sprawami i postaciami. Wiedziałam w pewnym momencie, jak już zebrałam materiały, zrobiłam kwerendy, w archiwach przeczytałam to, co miałam przeczytać, porozmawiałam z ludźmi, z którymi miałam porozmawiać. Właściwie rozmawiałam z nimi do końca, do dzisiaj rozmawiamy (przyp. aut. 26 kwietnia). Książka właśnie poszła do drukarni, a jeszcze ostatnie poprawki nanosiłam trzy dni temu, bo jeszcze o coś dopytywałam i weryfikowałam. Ale w pewnym momencie już wiedziałam jaką książkę chcę opowiedzieć. Praca dziennikarska, ze szczególnym nakierowaniem na historię człowieka, którą mam opowiedzieć, wymaga ogromnie dużo skupienia i myślenia, na który trzeba mieć czas. Bardzo dużo czasu po prostu siedzę i myślę. Myślę sobie i zadaje sobie sama pytania i to jest bardzo dobry czas, choć ktos by mógł powiedzieć, że bombluję. Ale ja nie bombluję i wtedy robię właśnie najważniejsze rzeczy – daję sobie pomysł na książkę. W pewnym momencie zaczynam robić notatki, układa mi się książka w koncept, jaki będzie początek, raczej już mniej więcej wiem jaki koniec. A później rusza z kopyta i zaczyna się pisać. Przez rok.
A.K.: Miałaś jakiś temat, nad którym musiałaś pomyśleć trochę dłużej, jak go ugryźć albo sprawiał Ci wyjątkową trudność?
K.K.: Właściwie co chwilę był taki temat. I to jest kwestia tego jak ja ten temat ujmę, w jaką formę, gdzie ja postawię akcenty, jak sformuję zdanie. Najtrudniej jest pisać o kobiecie, która jest na scenie, która żyje bardzo intensywnie, która stoi na scenie jako wokalistka. Z tym się wiąże mnóstwo ciekawych rzeczy – jest zespół rockowy, są mężczyźni w tym zespole rockowym, są atrakcyjni mężczyźni w zespole, są atrakcyjni mężczyźni spotykani w czasie tras, jest dużo pokus, jest życie z dala od dzieci – dla biografa fantastyczna rzecz. Bo to nie jest nudne życie. To jest życie rozrywkowe, pełne używek, seksu. Teraz jak to zrobić żeby nie było tandety, schematu i banału, żeby nie było to harlequinowe. Starałam się zrobić tak żeby tak nie było. A czy mi wyszło?
A.K.: A Twoje postrzeganie Kory? Jak już wiedziałaś coraz więcej? Zmieniało się?
K.K.: Cały czas mi się zmieniało. Nawet teraz jak rozmawiamy, to mi się zmienia. Kalejdoskop. Kora była jak Światowid – miała bardzo wiele twarzy. Ale to nie znaczy, że była osobą wielolicową, tylko była bardzo złożoną osobowością. Była bardzo prawdziwa, była wiarygodna. To wiem. Między tym, co mówiła a tym co myślała a jakie podejmowała decyzje – raczej była spójna. To jest w ogóle cecha ludzi wiarygodnych. Czasami widzimy kogoś – i inteligentny, ładny i dużo przeczytał, nawet dobrze się z nim rozmawia, ale coś nie gra. Czuje się, że są tu jakieś przesunięcia. To jest ten element wiarygodności, którego nie ma u takiego człowieka. A u Kory, sądzę, że tak było, była wiarygodność. Ja z nią nie rozmawiałam, byłam na jednym koncercie Maanamu w Hali Wisły. Kora była autentyczna i dlatego porwała ludzi. Nas porywa autentyczność. Nawet jeśli się z kimś nie zgodzimy, wkurza nas, ale jakoś reagujemy. Albo się zachwycimy. Kora miała mnóstwo ludzi, którzy byli w niej po prostu zakochani. Fanów i nie tylko fanów. Fascynowała jako wokalistka, jako twórczyni tekstów, jako osobowość. To było zjawisko. Dużo miała twarzy, czasami mnie denerwowała, czasami wzruszała, czasami miałam ją ochotę przytulić – pełne spektrum. Budziła we mnie uczucia macierzyńskie, czasami siostrzane, czasami bym jej powiedziała – ej kobieto, co Ty narobiłaś, tak się zachować.
A.K.: Odzywali się do Ciebie sami fani Kory?
K.K.: Tak, fani są w tej książce. Oni są bardzo ważni. Fanów Kory jest bardzo wielu. Mam ogromny szacunek do nich. To jest bardzo złożona, ludzka wspólnota, pełna napięć wewnętrznych. Jedna z fanek krakowskich, Agnieszka Dąbrowa, opowiada swoją historię z Korą. Ale naprawdę tych fanów Kory jest bardzo wielu, bo są tacy którzy byli wierni od lat 80-tych do końca życia Kory. Są tacy, którzy byli tylko zafascynowani Korą w latach 80-tych. Są tacy, którzy ją odkryli w XXI wieku, młodzi fani i fanki. Są tacy, którzy jeździli na wszystkie koncerty. Ten mój jeden koncert Maanamu i to, że ja nie byłam fanką Maanamu! Bardzo cenię Korę, słuchałam Kory ale nie byłam fanką żadnego zespołu. Byłam fanką pisarzy, pisarek. Ale nie byłam nigdy fanką muzyczną, chociaż sporo muzyki słucham.
A.K.: Ale książka nie jest tylko dla fanów?
K.K.: Nie. Książka nie jest w ogóle dla fanów, ani dla rodziny. Nawet bym powiedziała, że książka nie jest dla Kory. Książka jest dla prawdziwości życia Kory, próby uchwycenia jej złożoności życia. Nie pisałam jej z myślą – zresztą ona byłaby bardzo ograniczająca i krzywdząca tekst, nie miałabym odwagi – że komuś ma ta książka się spodobać. Ja bym bardzo chciała, żeby ta książka poruszyła, żeby nie została obojętna. Może tylko w takiej kwestii bym chciała, by ta kategoria zaistniała, żeby tę książkę dobrze się czytało. Żeby wciągnęła. Żeby wywołała emocje. Oprócz tego, że ma pokazać Korę, kim była, jakie były czasy, w których żyła, kim byli jej bliscy, dlaczego była taka etc. Czy życie jest do podobania się? Życie jest, jakie jest. Dostajemy je i mamy je wyżyć.
A.K.: Się Żyje. Jesteśmy w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, zupełnie nieprzypadkowo. Połączenie na styku Kora jest tu mocne. Nasz spektakl “Kora. Boska” jest hitem od półtora roku, bilety na spektakle wyprzedawane są w ciągu 15 minut. Za scenariusz, reżyserię i główną rolę odpowiada Katarzyna Chlebny. O Kasi i naszym teatrze wspominasz w książce?
K.K.: Kasi i Waszemu Teatrowi jest poświęcony rozdział. Bardzo mnie to cieszy. Ale nie będę streszczała co tam jest. Świetny spektakl. Bardzo mi się podobała Kaśka w tym spektaklu, tekst. Poznałyśmy się chwilę wcześniej. Trochę rozmawiałyśmy o Korze, a później to się przerodziło w bardzo serdeczną znajomość. Kibicuję całemu Zespołowi, Teatrowi – to mówię absolutnie ze szczerego serca, nie dlatego że tutaj rozmawiamy. Myślę, że sobie też z Kasią bardzo pomogłyśmy – Kasia mi pomogła w książce, a ja powrzucałam swoje myśli na temat Kory. Bo to nie chodzi o to żeby korygować tekst, wprowadzać inne słowa – Kaśka mój, a ja Kaśki, Chlebny Kubisiowskiej a Kubisiowska w Chlebny, nie wiadomo która Kaśka. Chodzi o twórczą inspiracją i głębokie wejście w myślenie o drugim człowieku. Bo to jest podstawa, żeby stworzyć pomysł. Jak Kaśka miała, żeby stworzyć Korę Boską. Żeby spotkać się w zanurzeniu w sprawy. To jest bardzo dobre przedstawienie i świetnie zagrane przez Piotrka Siekluckiego i w ogóle wszystkie Matki Boskie, które tam występują – Łukasza Błażejewskiego, Pawła Rupalę.
Ta odwaga to jest dla mnie kluczowa sprawa. Ja piszę o odważnej kobiecie. Doceniam twórczynie i twórców, którzy robią odważną sztukę. Także tę sztukę, która wcale nie jest popularna, która – mówiąc współczesnym językiem – generuje hejt, ale która ma wartość, rozbija pewne wyobrażenia. I to każdą sztukę – czy tekst pisarski, czy muzyczny, czy malarstwo, teatr, film etc. Bardzo doceniam takich twórców. Nawet jeśli coś jest mi obce. Wyczuwam, że ci ludzie robią to ze szczerego serca, nie koniunkturalnie, ale mają coś do powiedzenia. Wiem, że jest intencja do przekazu, który ma coś spowodować. Nawet jak jest mi to obce i tego nie rozumiem, to mam duży szacunek dla takich twórców. W ogóle mam szacunek dla twórczyń i twórców właśnie za odwagę.
A.K.: Odwagą jest też napisanie biografii o Korze!
K.K.: Już przeczuwam, że to jest odwaga, bo słyszę takie głosy – dlaczego Pani nie porozmawiała z tą osobą, a z tą Pani porozmawiała. Przygotowuję się, że moja książka może być dość różnie odbierana. Książkę będę promować w maju i w czerwcu, kiedy pomidory są dość tanie, nie chciałabym żeby leciały na mnie w trakcie spotkań. Ale mam czerwoną sukienkę na wszelki wypadek.
A.K. Zobaczymy się też tutaj – 12 czerwca odbędzie się spotkanie promocyjne w Teatrze Nowym Proxima, na które serdecznie zapraszamy. Krakowska 41.
K.K.: Bardzo jestem szczęśliwa, że tutaj odbędzie się to spotkanie. Będzie je prowadził Łukasz Orbitowski. Mam nadzieję, że będzie cały zespół i że Kaśka zaśpiewa. Obiecała, że zaśpiewa nawet coś, co ja będę chciała a czego nie ma w przedstawieniu. Kasieńko – szykuj się!
A.K.: Czujemy się zaproszeni. Dziękuję bardzo – Katarzyna Kubisiowska. Czekamy na książkę “Kora. Się Żyje. Biografia”.
Biografia potężnie utalentowanego, introwertycznego hedonisty, który stał się legendą. Opowieść o człowieku, który żył wśród tłumów, ale umarł w samotności. Freddie Mercury będzie bohaterem spektaklu „Królowa” przygotowywanego przez Piotra Siekluckiego i Teatr Nowy Proxima. To też historia śmiercionośnego wirusa HIV, który w latach 80. zabił miliony ludzi.
Teatr Nowy Proxima szykuje kolejny spektakl muzyczny. Po rewelacyjnych sztukach o Korze i Ewie Demarczyk czas na króla światowych stadionów, artystę, który legendą stał się już za życia. – Freddie Mercury to miłość mojego życia, z jego muzyką spędziłem okres dojrzewania, młodość, kocham go do dziś – mówi Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego Proxima, reżyser spektaklu „Królowa”, który opowie biografię Freddiego Mercury’ego.
Statkiem z Zanzibaru do Indii Zespół Teatru Proxima wybrał cztery charakterystyczne wizerunki z życia i twórczości legendarnego artysty. – Opowieść zaczynamy od historii ośmioletniego Farrokha wychowywanego na Zanzibarze. Tak małe dziecko rodzice wysłali w podróż statkiem do Indii, bo tam znajdowała się wybrana przez nich szkoła z internatem. Kto dzisiaj w wieku 8 lat puściłby swoje dziecko pociągiem z Krakowa do Kielc, a co dopiero z Zanzibaru do Indii?! Introwertyczny Farrokh bardzo przeżył tę podróż i o tym, a także o jego relacjach z rodzicami, ojcem Borni i mamą Jer, przesiąkaniu indyjską kulturą i muzyką oraz fascynacją sztuką opowiada pierwsza część naszego spektaklu – zdradza reżyser.
Życie w Londynie i„Love Of My Life” W kolejnej odsłonie poznajemy dwudziestoparoletniego Farrokha, który trafia do Londynu. Skąd ta destynacja? – Na Zanzibarze wybuchła rewolucja, jego rodzice musieli uciekać. Borni Bulsara pracował w administracji brytyjskiej, dlatego miał brytyjski paszport i mógł uciec na Wyspy Brytyjskie. Farrokh marzył o Londynie – gdyby został na Zanzibarze albo w Indiach, to nigdy nie byłoby Freddiego Mercury’ego. W stolicy Wielkiej Brytanii zaczął poszukiwać swojej tożsamości i możliwości artystycznego rozwoju. Trzeba podkreślić, że Freddie Mercury był artystą wszechstronnym. Michael Jackson od tekstów i piosenek miał ludzi, Freddie wszystko robił sam. Pisał, komponował, zaprojektował logo Queen, projektował okładki, swój wizerunek, kostiumy. To właśnie w Londynie zaczął śpiewać i to tam poznał „Love Of My Life”, czyli serdeczną przyjaciółkę Mary Austin. Na początku Mary była dziewczyną Farrokha – wtedy przyznanie się do homoseksualizmu było równoznaczne z końcem kariery artystycznej – mówi Piotr Sieklucki.
Samotne umieranie Trzeci wizerunek Freddiego to ten, który dobrze znamy – artysty z wąsami, czarnymi włosami, w koszulce na ramiączkach i dżinsach, u szczytu kariery i sławy. Ostatnia część opowieści pokazuje umierającego wokalistę z końca lat 80. i początku lat 90., kiedy wyniszczała go straszna choroba, AIDS. – Z jednej strony, nasz spektakl jest biografią Freddiego, ale z drugiej opowiadamy historię rozprzestrzeniania się wirusa HIV i AIDS. Mówimy o przypadku, który umożliwił wydostanie się wirusa HIV z Konga, o Haitańczykach, szczepieniach, używaniu strzykawek, rewolucji seksualnej. W latach, kiedy rozwijało się AIDS, wszyscy chcieli uprawiać wolną miłość, wirus miał zatem łatwą drogę. Opowiadamy też o ostracyzmie, który wówczas panował, o biednych dwudziestoletnich chłopakach, którzy umierali w strasznych cierpieniach, wyrzuceni z rodzin, opuszczeni przez przyjaciół – mówi reżyser. I dodaje: – Nie chcemy odtwarzać wiernie wizerunku Freddiego, zobaczymy introwertyka, samotnika, który umiera w samotności.
39. urodziny króla życia Znając znakomite pomysły zespołu Teatru Nowego Proxima, „Królowa” będzie spektaklem, który zapadnie nam w pamięć i o którym długo będziemy dyskutować. – Chcemy, by „Królowa” była widowiskiem – zaprosimy widzów m.in. na legendarne 39. urodziny artysty, ale z drugiej strony przejmującym doświadczeniem pokazującym zaniedbania Białego Domu, Kościoła katolickiego i Jana Pawła II. Nawet w obliczu tak wielkiej tragedii Kościół podtrzymywał stanowisko w sprawie antykoncepcji. Afryka umiera, a Jan Paweł II mówi, że nie należy stosować prezerwatyw… – podsumowuje Sieklucki, który w „Królowej” zagra wspomnianego papieża oraz Eltona Johna.
Widowisko na 17 aktorów W spektaklu gra rekordowa liczba aktorów, bo aż 17. W rolach głównych: Maks Stępień (Farrokh Bulsara), Martyna Krzysztofik (Jer/ Mary/Valentine), Michał Felek Felczak (Bomi/Peter/Jim), Adam Zuber (Freddie Bulsara), Arti Grabowski (Freddie Mercury), Karol Miękina (Patricco), Sebastian Szul, Damian Rusyn, Dominik Olechowski (chłopcy z Qu-een), Marcin Mróz (dr Atkinson), Artur Wójcik (Nixon), Piotr Sieklucki (Elton John/ JPII) oraz Artur Świetny. Lady Maga, Paweł Rupala, Mat Mosiala, Maciej Go-doś (degeneraci). Scenografię i kostiumy przygotował Łukasz Błażejewski, ruch sceniczny Karol Miękina, aran-że Paweł Harańczyk, światła Wojciech Kiwacz, a stylizacje Artur Świetny. Producentką spektaklu jest Agnieszka Karpierz.
Minęły już niemal trzy miesiące od zakończenia 15. edycji Boskiej Komedii, a zza oceanu nadal napływają pofestiwalowe echa. Kilka dni temu, 3 marca na stronie internetowej howlround.com, platformie komunikacyjnej dla twórców teatralnych z całego świata, ukazał się obszerny esej autorstwa jednego amerykańskich gości naszego Festiwalu, Howarda Shalwitza, współzałożyciela i byłego dyrektora artystycznego Woolly Mammoth Theatre Company w Waszyngtonie.
W grudniu Kraków staje się zimową krainą czarów. Sznury migoczących światełek wiszą nad uliczkami, a błyszczące świąteczne stragany wypełniają jeden z największych w Europie staromiejskich rynków, gdzie do północy przewijają się tłumy na świątecznym jarmarku. Śnieg jak delikatny puch pokrywa miasto. Pomimo zimna, turyści są tu przyciągani za sprawą magii tego historycznego centrum kultury. W tym czasie w krakowskich teatrach przez dziesięć dni polscy widzowie i zagraniczni goście gromadzą się na corocznym Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia, który można nazwać najważniejszym dorocznym podsumowaniem premier współczesnego polskiego teatru. W tym roku temat przewodni, „Polskie Tabu”, porusza kwestie, o których niełatwo mówić w klimacie politycznym tego kraju, radykalnie dzielącym polskie społeczeństwo – między innymi: Kościół katolicki, prawa osób LGBTQ, relacje żydowsko-polskie, imigracja, rasizm, ruch #MeToo i wojna w Ukrainie.
Zobaczyłem kilkanaście z trzydziestu dwóch festiwalowych spektakli prezentowanych od 7 do 16 grudnia 2022 roku, a moim towarzyszom z USA udało się zobaczyć kolejne siedem. Przyjazd naszej delegacji, w skład której wchodzili m.in.: Nicole Garneau, Maria Manuela Goyanes, Valerie Hendy, Jennifer Kidwell, Rob Melrose, Ronee Penoi, Paige Rogers, Michael Rohd, Brandice Thompson, Liesl Tommy, Peter Marks, Evelyn Schreiber oraz ScottSchreiber, został zorganizowany przez Philipa Arnoulta z Centrum Rozwoju Teatru Międzynarodowego (CITD – Center for International Theatre Development) w ramach wieloletniego projektu „LINKAGES: Polska”, którego celem jest stworzenie nowych relacji między twórcami ze Stanów Zjednoczonych i Polski.
Niemal wszystkie spektakle prezentowane podczas festiwalu łączy jedna uderzająca cecha: są skoncentrowane wokół najbardziej aktualnych problemów politycznych i społecznych Polski.
Amerykanie mogą tylko podziwiać szybkość, z jaką bieżące wydarzenia trafiają tu na sceny teatrów. Członków naszej grupy uderzyło szczególnie, że aktorzy nie tylko wchodzą w teatralne role, ale często utożsamiają się z nimi przez swoje zaangażowanie w sprawy poruszane w spektaklach. „To, co podobało mi się w Polsce – powiedział jeden z Amerykanów – to fakt, że zajmowali najbardziej aktualnymi sprawami, z którymi mamy dziś do czynienia”.
Podczas naszych spotkań z kilkunastoma polskimi dyrektorami teatrów, mieliśmy pewne spostrzeżenia dotyczące specyfiki pracy nad przedstawieniami w tym kraju. W przeciwieństwie do typowych praktyk amerykańskich – gdzie dramaturg pracuje rok lub dwa lata nad scenariuszem, po czym następuje równie długi proces produkcji – w Polsce tekst zazwyczaj powstaje w trakcie prób, dzięki współpracy reżysera, dramaturgów oraz improwizacji aktorów. Mimo, że próby trwają dwa razy dłużej niż w Stanach Zjednoczonych, sam scenariusz powstaje, lub jest w znacznym stopniu korygowany, na kilka miesięcy przed premierą, co ułatwia dostosowanie go do biegu wydarzeń. Pod względem aktualności trudno byłoby konkurować z trzema festiwalowymi produkcjami stworzonymi przez twórców z Ukrainy.
„ŻYCIE NA WYPADEK WOJNY” to interdyscyplinarny spektakl stworzony przez artystów, którzy, uciekając przed wojną, trafili do województwa kujawsko-pomorskiego. Wyreżyserowany przez Ulę Kijak na podstawie tekstu Leny Laguszonkowej był koprodukcją Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy i Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Pięcioro aktorów, w formie przypominającej telewizyjny program informacyjny, udzielało instrukcji, co należy robić w przypadku kryzysowych sytuacji: jak unikać stref zagrożenia, jak czyścić publiczne toalety, jak przetrwać atak atomowy, jak zrobić ładunek wybuchowy, jak usunąć ślady po gwałcie. Co zadziwiające, spektakl kończył się nutą nadziei: wojna się skończy, ludzie wrócą do swoich domów, a jedynymi pamiątkami po wojnie pozostaną lepkie ślady na oknach – pozostałości po odklejeniu taśm zabezpieczających szyby przed pęknięciem w trakcie nalotów.
„5:00 UA” jest teatrem ruchu, wyreżyserowany przez Julię Maslak, w ramach rezydencji artystycznej wspieranej przez Forum Dyrektorów Teatrów Województwa Śląskiego. Przedstawienie, w którym wystąpiło dwanaście ukraińskich kobiet, opierało się na choreografii, monologach i chóralnym śpiewie, które przedstawiały historie ucieczek z Ukrainy do Polski po wybuchu wojny. Wspomnienia występujących na teatralnej scenie uchodźczyń zawierały przejmujące szczegóły dotyczące życia, które za sobą pozostawiły i wojennych zniszczeń, których były świadkami. Porozrzucane po scenie walizki stały się obrazem przymusowego wykorzenienia w konsekwencji wojny. Ten spektakl jest także miłosnym listem do Polaków, którzy udzielili schronienia i wsparcia tak wielu Ukraińcom – również aktorkom uczestniczącym w tej teatralnej produkcji.
W zaskakująco komiczny sposób temat wojny został potraktowany w spektaklu „NAXUJ: RZECZ O PREZYDENCIE ZELENSKIM” według scenariusza Ziemowita Szczerka, w reżyserii Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym „Proxima”. Spektakl, którego formę można określić mianem makabreskowego kabaretu, przedstawia Zełeńskiego jako superbohatera walczącego ze zmultiplikowanymi, demonicznymi sobowtórami Putina. W trakcie szybkiej, często gorzkiej wymiany zdań, zanalizowana zostaje geneza trwającej wojny, jak również w postawy przywódców obu stron konfliktu. W walce Zełeńskiemu pomagał upiór Kijowa i przezabawny polski artysta – obiekt najgłośniejszych wybuchów śmiechu na widowni. W muzyce i tańcach pojawiły się żywiołowe ukraińskie melodie ludowe, a sama charakteryzacja fantastycznych postaci warta była ceny biletu.
W reportażowym spektaklu „ODPOWIEDZIALNOŚĆ”, opartym na prawnych analizach i autentycznych relacjach świadków, reżyser Michał Zadara odniósł się do trwającej wojny w niewygodnym kontekście kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. Cytując polskie i międzynarodowe prawo, troje aktorów przedstawiło mocne argumenty przemawiające za nielegalnością działań polskiego rządu, które spowodowały zamknięcie granicy państwa dla migrantów, a w konsekwencji doprowadziły do tego, że wielu z nich zginęło w przygranicznych lasach. „Dlaczego problemem było kilka tysięcy emigrantów z Azji i Afryki? – pytają – skoro zaledwie kilka miesięcy później z otwartymi ramionami przyjęliśmy miliony Ukraińców?”
LUSTRO HISTORII
W kilku dużych produkcjach polscy reżyserzy sięgnęli głębiej w historię, by w ten sposób wyostrzyć prowokujące pytania.
W I akcie „IMAGINE” Krystiana Lupy (koprodukcja Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie oraz Teatru Powszechnego w Łodzi), kilkunastu aktorów, grających ikoniczne postacipokolenia lat sześćdziesiątych, przybyło do artystowskiego domu muzyka na łożu śmierci. Umierający agresywnie wyzwał ich do odpowiedzi, co i dlaczego „spieprzyli” w realizacji swoich marzeń o zmianie świata. Pełna pasji wymiana zdań zakończyła się orgią pod wpływem LSD, z Johnem Lennonem wcielającym się w rolę Jezusa. Akt II przeniósł miejsce akcji do pustynnego krajobrazu wideo – czyśćca? przyszłości? – w którym, po samobójczej próbie pojawia się alter ego umierającego mężczyzny. Tematyka stawała się bardziej egzystencjalna, w miarę jak główny bohater zmagał się z odnalezieniem odpowiedzi o sens życia. Pod koniec spektaklu latającym spodkiem wylądowali stożkogłowi kosmici i przedstawili pełną nadziei wizję przyszłości ludzkości, która rozwiała się już po chwili, kiedy brutalne plemię mężczyzn pojmało i poddało torturom niewinne ofiary w wide-koszmarze, która był bezpośrednim echem wojny w Ukrainie.
Nie mniej oryginalna była reżyserka Maja Kleczewska i jej bezkompromisowa wersja „DZIADÓW”, jednego z najgłośniejszych polskich spektakli minionego roku z krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego. Bogate, stylizowane na XIX wiek kostiumy, sugerowały, że będzie to wierna inscenizacja klasycznego tekstu wielkiego polskiego poety doby romantyzmu, Adama Mickiewicza. Reżyserka wykonała jednak odważny gest – w kraju, w którym obowiązuje niemal całkowity zakaz aborcji i inne ograniczenia wycelowane w kobiety – obsadziła w roli prześladowanego głównego bohatera, granego zwykle przez mężczyznę, dwie kobiety – aktorkę i tancerkę. W ten sposób scena stała się więzieniem dla kobiet, w którym zapanował duch buntu, a grupa uwięzionych, wśród których można było rozpoznać drag queens, osoby transseksualne, pracownice seksualne i społeczne aktywistki została poinformowana przez Boga, dlaczego nie mogą dostać się do nieba. Jednak najbardziej kontrowersyjna jest spektaklu scena przedstawiająca gwałt na młodej dziewczynie, mimo że aktor grający księdza-gwałciciela, nie gra ilustracyjnie, ale poprzez erotyczną choreografię.
Punktem wyjścia wyprodukowanego przez Teatr Współczesny w Szczecinie „ODLOTU” w reżyserii Anny Augustynowicz było najbardziej traumatyczne wydarzenie w najnowszej historii Polski – katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem w 2010 roku, w której zginął prezydent RP oraz wielu polityków i przedstawicieli polskiego rządu. Publiczność została posadzona twarzą w twarz z aktorami – pasażerami, którzy prowadzili z nią dialog bezpośrednio ze swoich „miejsc w samolocie”. Gęsty tekst poetyckiego dramatu Zenona Fajfera dotyczył zarówno rzeczywistego wydarzenia tragicznego lotu, jak i teorii spiskowych na temat udziału Rosji w tej katastrofie. Całość składała się w upiorny, a czasem satyryczny kolaż polskiej historii i literatury, w którym jak w lustrze odbiła się obecna władza i naród.
ZDERZENIA TERAŹNIEJSZOŚCI Z PRZESZŁOŚCIĄ
Spektakl „ŚMIERĆ JANA PAWŁA II” z Teatru Polskiego w Poznaniu jest wynikiem współpracy Jakuba Skrzywanka (reżysera) i Pawła Dobrowolskiego (dramaturga). Na podstawie materiałów telewizyjnych i relacji świadków twórcy zrekonstruowali pogarszający się stan zdrowia otaczanego czcią polskiego papieża w dniach poprzedzających jego śmierć 2 kwietnia 2005 roku. Widzowie byli świadkami jego zmagań z czytaniem i wygłoszeniem wielkanocnego orędzia, jedzeniem, ubieraniem i myciem. Widzieli, jak spał i umierał, jak jego ciało było przygotowywane do pogrzebu. Widok wyniszczonego chorobą papieskiego ciała może być wystarczająco kontrowersyjny dla niektórych widzów, ale prawdziwą prowokację stanowiły przerywające co jakiś czas spektakl projekcje niezwykłych wywiadów z Polakami opisującymi osobiste przeżycia w dniu śmierci Jana Pawła II. Ich dzisiejsze narracje ujawniły pokoleniową zmianę stosunku do tamtych wydarzeń – od szacunku po lekceważenie. Sam wydźwięk spektaklu nie był w żaden sposób oceniający, by pozwolić widzom wyciągnąć własne wnioski.
„STARY DOM / ALTE HAJM” z Teatru Nowego im. T. Łomnickiego w Poznaniu powstał dzięki współpracy polskiego reżysera Marcina Wierzchowskiego oraz kanadyjskiego aktora i dramaturga żydowskiego pochodzenia Michaela Rubenfelda, Poprzez wielopokoleniową narrację został w nim poruszony wciąż jeszcze drażliwy temat relacji polsko-żydowskich. W przerażającej scenie otwierającej spektakl, podczas II wojny światowej gestapowiec wchodzi do domu granatowego policjanta, w którym ukrywa się żydowską rodzina. Zastrasza właściciela domu, który ujawnia ich kryjówkę i morduje wszystkich, ukrywających się żydów i domowników. W dalszej części spektaklu prawda o tej scenie była stopniowo odsłaniana i równocześnie kwestionowana podczas rodzinnego spotkania w tym domu. Każda nowa rewelacja o przeszłości wywoływała sprzeczne reakcje rodziny, od odrzucenia, przez poczucie winy, po akceptację. Dzięki zręcznej inscenizacji, w której nieustannie przenikały się przeszłość i czas obecny, „Stary Dom” w jasny sposób ukazał trwałość postaw antysemickich obecnych w Polsce od wielu dekad oraz potencjał współczucia i zmiany.
Kolejna praca łącząca czasy II wojny światowej z dniem dzisiejszym, „NARODZINY WROGOŚCI” autorstwa Wiktora Bagińskiego, była teatralnym esejem na temat rasizmu wobec osób czarnoskórych. Spektakl powstał w teatrze organizującym festiwal, Łaźni Nowej. Zaczęło się od prostego pytania: kim jest narrator? Na koniec czworo aktorów – troje białych i jeden o arabskich korzeniach – improwizowało odpowiedzi na pytania narratora dotyczące ich osobistego stosunku do ludzi niebiałych w dzisiejszych czasach. Pomiędzy początkiem a finałem spektakl przechodził przez serię scen zainspirowanych literaturą o Holokauście i zdjęciami z filmu w reż. D.W. Griffithsa „Narodziny narodu”. Bagiński, jedyny czarnoskóry reżyser teatralny w Polsce, dzięki takiej kompilacji stworzył prowokacyjne, budzące dyskomfort obrazy sceniczne, swobodnie eksplorujące czarną tożsamość jako metaforę przywłaszczoną przez białych ludzi dla szeregu destrukcyjnych uprzedzeń.
„ROHTKO” w reżyserii Łukasza Twarkowskiego (koprodukcja Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu i łotewskiego Teatru Dailés z Rygi) został nazwany „baletem ekranów” ze względu na mnóstwo ruchomych powierzchni projekcyjnych i zachwycające wideo. Tytuł – celowa pomyłka w pisowni nazwiska malarza Marka Rothko – wskazuje na temat autentyczności w sztuce. Fabuła obraca się wokół zakupu fałszywego obrazu Rothko za miliony dolarów, przesuwając się w czasie pomiędzy latami życia malarza, a latami 80., w których ma miejsce sfałszowanie obrazu. Wiele scen było oglądanych zarówno na żywo, jak i na ekranach, a zmieniające się perspektywy krytycznie odzwierciedlały działania artystów kreujących dzieła sztuki, manipulując jej wartością.
Reżyserka Katarzyna Minkowska i dramaturg Tomasz Walesiak pracowali w Teatrze Polskim w Poznaniu nad spektaklem „CUDZOZIEMKA”, adaptacją powieści Marii Kuncewiczowej z 1936 roku. To historia rosyjskiej skrzypaczki, która po emigracji do Polski rezygnuje z kariery, by wychowywać dzieci. Akcja powieści rozgrywa się w ostatnim dniu życia kobiety. Jednak dzięki pomysłowemu zabiegowi dramaturgicznemu spektakl rozgrywa się podczas pogrzebu kobiety, dzięki czemu jej duch „łączy się” bezpośrednio z widzami. Spektakl należy do Alony Szostak, grającej tytułową postać, która stworzyła druzgocący portret wiecznie potrzebującej i manipulującej kobiety, która z powodu swojego etnicznego wyglądu i rosyjskiego akcentu zawsze czuła się obca. Aby to zrekompensować, tłamsiła syna czułością, a córkę zmuszała do kariery muzycznej. Dzięki płynnemu przechodzeniu między pogrzebem do retrospektywy, psychologia spektaklu jest tak bogata, a gra aktorska tak pełna, że mimo obrzydliwego zachowania matki, jej dzieci i widzowie reagują wobec głównej bohaterki empatią.
OSOBISTE NARRACJE
Biorąc pod uwagę skalę wielu z powyższych przedstawień, zaskakującym był werdykt międzynarodowego jury, które przyznało nagrodę Grand Prix minimalistycznemu spektaklowi. A jednak „ŁATWE RZECZY” w reżyserii Anny Karasińskiej, zrealizowane w olsztyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza, mają niezwykłą siłę wyrazu dzięki angażującym rolom i szczerym wyznaniom dwóch doświadczonych aktorek – Mileny Gauer i Ireny Telesz-Burczyk. Na spektakl złożyły się historie i wyznania dotyczące ich kariery, zagrane niezwykle plastycznie i błyskotliwie. Bez cienia złośliwości aktorki krytykowały niektórych mężczyzn reżyserów, którzy nie mieli etycznych obiekcji, by prosić je o rozbieranie się czy poniżające zachowania na scenie. Jak na ironię, jedna z aktorek kończy swoją wybitną improwizację nago zjadając pieczonego kurczaka.
Bardziej abstrakcyjną, skoncentrowaną na teatrze produkcję, również w konfesyjnym tonie, stworzył dyrektor artystyczny Teatru Łaźnia Nowa i Boskiej Komedii, Bartosz Szydłowski. Spektakl „STRACH I NĘDZA 2022” zainspirowany przez „8 ½” Felliniego, opiera się na wywiadach reżysera z ojcem w dniu jego dziewięćdziesiątych urodzin, w których Szydłowski pyta go o życiowe spełnienie. Akcja spektaklu koncentruje się wokół teatralnego reżysera i trójki aktorów, którzy próbują stworzyć nową sztukę poprzez improwizacje, ale przy kolejnych podejściach lądują w ślepym zaułku, bo żaden z ich pomysłów nie wydaje się odpowiadać złożoności współczesnego polskiego życia. Te nasycone melancholią zmagania ożywia ironiczny humor, między innymi pojawiający się co jakiś czas chór aktorów gotowych do odegrania kolejnej dramatycznej inspiracji. Oszałamiające wideo i doskonała ścieżka muzyczna podkreślają atmosferę rodem z filmów Felliniego.
Na maleńkiej scenie Teatru Barakah w Krakowie, reżyser Michał Telega pokazał „ANIOŁY W AMERYCE, CZYLI DEMONY W POLSCE” rozpoczynając od przezabawnego przedstawienia nieudanej próby (czterdzieści trzy e-maile) zdobycia praw do wystawienia „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera. W konsekwencji tej porażki zamiast „Aniołów w Ameryce” mieliśmy okazję zobaczyć serię żywych, czasem gniewnych obrazów o codziennym życiu gejów w Polsce, skupiających się na walce o coming out w kraju, w którym status praw osób LGBTQ+ należy do najgorszych w Europie. W przejmującym geście baletowy tancerz przemierzał scenę na pointach, powoli i nieubłaganie, od początku dziewięćdziesięciominutowego spektaklu aż do jego końca.
DLACZEGO POLSKA?
Ponieważ coraz więcej amerykańskich artystów skłania się ku tematom politycznym, może to być dobry moment, by zwrócić uwagę na polski teatr z jego długą tradycją politycznego zaangażowania.
Poza aktualnością tematów, dominującą kwestią dla amerykańskich artystów z naszej grupy było poczucie wolności, którego doświadczyli na polskich scenach. Jeden z artystów odniósł się do „niewidzialnych czynników”, które wydają się kontrolować nas w Stanach Zjednoczonych, w tym finansowej potrzeby przyciągnięcia licznej publiczności i jej zapotrzebowania na realistyczne, linearne narracje. W Polsce Amerykanie doświadczyli „poczucia ekspansji” w pracy, gdzie każda produkcja znajduje swoją własną formę teatralną. „W Polsce – mówił inny artysta – trzeba utrzymać w ryzach swoje mięśnie arystotelesowskiego dramatu. Trzeci z nich zauważył, że spektakle sprawiają satysfakcję przede wszystkim artystom, którzy je stworzyli. Wszyscy zastanawiali się, czy w USA nie mamy złych kryteriów osiągania sukcesu w teatrze.
W ciągu najbliższych dwóch lat CITD planuje zaprosić kilku czołowych polskich artystów do obejrzenia teatralnych spektakli w Stanach Zjednoczonych. Być może zainspiruje ich dramaturgiczna forma naszych sztuk, dyscyplina tworzenia produkcji w ciągu kilku tygodni prób, poczucie wyzwolenia płynące z prywatnego, a nie publicznego finansowania. Kto wie? Jedno jest pewne: nasze kraje mają tak wiele wspólnego, a nasze podejścia do tworzenia teatru są tak różne, że mamy o czym rozmawiać i czego się uczyć od siebie nawzajem.
Pragnę dodać specjalne podziękowania dla Nicole Garneau, która zrelacjonowała cztery powyższe pokazy, których nie udało mi się zobaczyć, oraz dla kierowniczki projektu Centrum Rozwoju Teatru Międzynarodowego (CITD) Brandice Thompson i polskiej konsultantki Małgorzaty Semil, które dostarczyły nieocenionych uwag i poprawek.
HOWARD SHALWITZ jest współzałożycielem i emerytowanym dyrektorem artystycznym Woolly Mammoth Theatre Company w Waszyngtonie, jednego z najważniejszych miejsc, w którym powstawał współczesny prowokacyjny teatr. W 2011 roku był wyróżnionym finalistą Zelda Fichandler Award for Outstanding Regional Director, a także laureatem Margo Jones Award w 2014 roku w uznaniu jego życiowego zaangażowania w nowe amerykańskie sztuki.
Z myślą o Was otwieramy przy naszym teatrze Klub Stałego Widza, którego rolą będzie poszerzanie kręgu naszej widowni i poznawanie jej potrzeb i zainteresowań. Warto zapisać się do klubu, ponieważ wśrdód profitów jakie państwo otrzymają od nas będą m.in:
20% zniżki na wybrane spektakle
Pierwszeństwo informacji o pojawiających się premierach i repertuarze
Coroczne spotkania z twórcami teatru przy lampce szampana Moët (…bo uwielbiał je Freddie Mercury )
Zapraszamy stałych widzów, którzy od początku sezonu 2022/2023 zakupili bilety na co najmniej pięć wydarzeń w naszym teatrze. Wszystko co należy zrobić by zapisać się do Klubu Stałych Widzów, to wysłanie e-maila na rezerwacje@teatrnowy.com.pl z informacją o zakupie biletów na 5 wydarzeń*
W celu weryfikacji prosimy o podanie danych osobowych oraz terminów spektakli/koncertów.
*Ilość zakupionych biletów nie równa się ilości wydarzeń
USA. „The Washington Post” o festiwalu „Boska Komedia” i polskim teatrze
Na łamach amerykańskiego dziennika „The Washington Post” ukazał się artykuł „Theaer at the edge of war: Laughs, brutal truths and a Zelensky spoof” („Teatr na skraju wojny: śmiech, brutalna prawda i parodia Zełenskiego”), którego autorem jest amerykański krytyk teatralny Peter Marks.
To nie jest powszechny zwyczaj prasy za oceanem, by szeroko omawiać wydarzenia kulturalne w Polsce. Festiwal „Boska Komedia” zadziwił amerykańskiego krytyka teatralnego Petera Marksa, który wydarzenie określił mianem „tętniącego życiem dziewięciodniowego maratonu teatralnego”. Autor docenił wieloletni wkład twórcy wydarzenia Bartosza Szydłowskiego w prowadzenie tego festiwalu, który – jak podkreślił – prezentuje szczególnie atrakcyjne i niecodzienne propozycje teatralne. (red.)
„NaXuj. Rzecz o prezydencie Zełenskim”, Łaźnia Nowa, Kraków
„Kraków, Polska. Śmiech jest kojącym dźwiękiem w tym malowniczym, pokrytym śniegiem mieście, znajdującym się trzy godziny drogi od granicy z Ukrainą. Dobiega z teatru przy ulicy Krakowskiej, gdzie brodaty aktor w rozpoznawalnym wszędzie na świecie mundurze – koszulce i spodniach koloru khaki – wiruje w towarzystwie chóru tancerzy i cynicznie komentuje zaskakującą zmianę otaczających go realiów. Tak, to rola mojego życia! – wykrzykuje po polsku, a angielskie tłumaczenie pojawia się na dwóch ekranach telewizyjnych. Nie gram prezydenta na barykadach. Jestem tym prezydentem! Publiczność chichocze i śmieje się nieprzerwanie przez cały czas trwania NaXuj. Rzecz o prezydencie Zełenskim, dwugodzinnego wodewilu w reżyserii Piotra Siekluckiego, który został okrzyknięty jednym z najlepszych polskich spektakli 2022 roku. Dawnego komika Wołodymyra Zełenskiego, dziś charyzmatycznego przywódcę, zagrał fizycznie do niego podobny aktor Michał Felka Felczaka. Jest prezydentem z sąsiedztwa. (…)
Spektakl stal się jednym z ważniejszych satyrycznych akcentów tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia w Krakowie, tętniącego życiem dziewięciodniowego maratonu teatralnego, którego kuratorem jest dyrektor artystyczny Teatru Łaźnia Nowa – Bartosz Szydłowski. To pasjonat, który od 2007 roku sprowadza do swojego, drugiego co do wielkości polskiego miasta, spektakle z całego kraju. Wiele krakowskich teatrów otwiera sceny dla przekraczających konwencje spektakli, hołubionych w tym, kochającym teatr, 38-milionowym kraju. Polska, która w ostatnim czasie przyjęła miliony uchodźców z sąsiadującej z nią Ukrainy, i Polska, w której wielu ludzi aktywnie angażuje się w pomoc, opowiada w teatrze o wojnie, która toczy się tuż za ich granicą.”
W programie ostatniej edycji Międzynarodowego Festiwalu Boska Komedia wojna z Ukrainą odcisnęła szczególne piętno. Jak relacjonował na łamach „The Washington Post” Marks: „Teatr amerykański bada wszelkiego rodzaju ważkie problemy, ale zagadnienia dotyczące wojny zwykle są zależne od odległości geograficznej, w której rozgrywa się konflikt. W zeszłym miesiącu pojechałem do Krakowa, aby zmniejszyć nieco odległość od rozgrywającego się konfliktu. Chciałem zobaczyć, jak uprawia się sztukę na obrzeżach strefy działań wojennych – jak trwająca wojna i nieszczęścia, jakie wywołuje, wpływa na dyscyplinę artystyczną, która w danej chwili musi istnieć. Jak tworzyć sztukę, gdy świat się rozpada?”
„Szukając odpowiedzi, nie zawiodłem się. Przedstawienia (wszystkie, z wyjątkiem jednego, z napisami w języku angielskim) wprowadziły mnie w świat teatru, który zmaga się z poważnymi problemami, stawia pytania o to, jak zareagować na choroby, które trawią zachodnie społeczeństwa. W Polsce podobno nie chodzi się do teatru, żeby uciec od świata – Broadway w porównaniu z polskim teatrem jest bajkową krainą, skoncentrowaną na tym, co delikatne. Tutaj wiele, jeśli nie wszystkie przedstawienia wydają się wołać wprost do widza: Spójrz, co się dzieje!. Nie bez powodu sztuka wystawiona przez samego twórcę festiwalu Bartosza Szydłowskiego w finansowanym przez miasto teatrze w Nowej Hucie – niegdyś wzorcowym socjalistycznym przedmieściu Krakowa – zatytułowana została „Strach i nędza 2022”. Festiwal ma dać światło artystom – podkreśla Szydłowski. Używam go jako platformy do eksponowania znaczenia polskiego teatru.
Praktycznie w każdym przedstawieniu artyści spotykają się wokół jakiegoś problemu, który staje się także udziałem publiczności. W Stanach nie brakuje takich przykładów, ale w Polsce jest to podejście konsekwentnie wprowadzane do wielu spektakli, co zmienia relacje pomiędzy widzami. W tym momencie przestrzeń widowni teatralnej staje się bardziej publiczna – mówi Howard Shalwitz, były dyrektor artystyczny Woolly Mammoth Theatre w Waszyngtonie i wieloletni orędownik teatru z tej części świata. (W 2014 roku planował powołać Festiwal Sztuk Awangardowych, także z przedstawieniami z Moskwy, ale z planów tych zrezygnował, kiedy Rosja zajęła Krym.)
To za namową Shalwitza Peter Marks przyjechał do Krakowa. Pod auspicjami Międzynarodowego Centrum Rozwoju Teatru (Center for International Theatre Development) w zeszłym miesiącu sprowadził do Krakowa dwudziestoosobową delegację teatru amerykańskiego, by obejrzała sztuki i porozmawiała z członkami polskiego środowiska teatralnego. Jak podaje Marks, w jej składzie znaleźli się m. in.: Maria Goyanes, następczyni Shalwitza w Woolly Mammoth Theatre; mieszkająca w Filadelfii performerka Jennifer Kidwell, oraz nominowana do nagrody Tony za spektakl „Eclipsed” reżyserka Liesl Tommy. Międzynarodowe Centrum Rozwoju Teatru z siedzibą w Baltimore, założone przez Philipa Arnoulta, nawiązuje więzi z reżyserami i innymi artystami z Europy Środkowej i Wschodniej.
„Czuję do ciebie miętę”, Teatr Zagłębia, Sosnowiec
Aktorzy i reżyserzy z Ukrainy, spośród około 3,5 miliona Ukraińców, którzy przenieśli się do Polski, współtworzą polski krajobraz teatralny. Trzy późne zgłoszenia na festiwal to sztuki o wojnie opracowane i wystawiane przez Ukraińców. Tutaj stale obecne jest przeświadczenie, że przesłanie jest nieskończenie ważniejsze niż zwykła forma. Tak było z pewnością w przypadku Czuję do ciebie miętę, sztuki dwóch ukraińskich aktorek, które uciekły ze zniszczonej wschodniej Ukrainy i schroniły się w Sosnowcu na południu Polski. Tytuł, zaczerpnięty z idiomu potocznego języka, ujawnia to, co aktorki starają się przedstawić, historię ich pełnego miłości i rywalizacji związku, który tworzą w czasie gdy ich ojczyzna upada. Fotomontaż ze zbombardowanych ukraińskich miasteczek pojawia się na ekranie przez cały 90-minutowy spektakl, którego kulminacją jest bolesna scena zagrana w języku angielskim, podczas której jedna z nich traci panowanie nad sobą, wykrzykując: Dlaczego ludzie umierają?! Dlaczego ludzie umierają?! – krzyczy. Po co umierać?! Dlaczego mam umrzeć?! Po co umierać?! (…) Spektakl jest surowy, nieuchwytny, wciągający, ale głęboko poruszający, stworzony instynktownie nie tylko z doświadczeń twórców, ale i ich wyobrażeń o tym, co dzieje się za naszą granicą.
W krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych im. Wyspiańskiego polska studentka reżyserii Dominika Przybyszewska zaprezentowała poruszający spektakl oparty na greckim micie, zatytułowany Obiecaj mi, że wojny nie będzie. Pewnego ranka delegacja amerykańska odwiedziła też samą Akademię. O swoich odczuciach związanych z wojną opowiedział Marksowi jej student, Stanisław Chludziński: To dotkliwe, fizyczne doświadczenie. Powiedziałbym, że każdy czuje to, że tam jest przemoc. Mam tam rodzinę. Te mocne więzi łączą oba narody Jest wielu ukraińskich artystów, którzy próbują pracować w Polsce bez koneksji, którzy nikogo nie znają – mówi Wojtek Zralek-Kossakowski, polski konsultant spektaklu Czuję do ciebie miętę. Mówi, że ukraińscy artyści otrzymali specjalne stypendia polskiego Instytutu Teatralnego [im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie – red.] na pracę w Sosnowcu i miastach w całym kraju. Teatr w Polsce jest praktycznie w całości dotowany przez rząd, co łączy się z nieuniknionymi konsekwencjami politycznymi. Prawicowy rząd w kraju nie zgadza się z poglądami wielu członków społeczności artystycznej, ale równocześnie podlegają oni bardziej liberalnym władzom samorządowym, wspierającym ich pracę. – Niewiele jest okazji, żebym mógł być dumny ze swojego kraju – dodaje Zralek-Kossakowski, odnosząc się do pomocy udzielanej Ukraińcom. To jedna z nich.
Jedna z aktorek Mięty, Kateryna Vasiukova, mówi, że przystosowanie się nie było łatwe. – Przyjechałam do Polski dziewięć miesięcy temu – opowiada. Pamiętam, jak było zimno, jak potwornie, jak dziwnie. W spektaklu Czuję do Ciebie miętę twórcy więcej uwagi poświęcają nieskrępowanej ekspresji teatralnej niż strukturze. W przeciwieństwie do teatru w Nowym Jorku czy Londynie, reżyser, a nie dramaturg, zwykle odpowiada za intencje i znaczenie spektaklu. Proces prób – jak podkreślają polscy teatrolodzy – często rozpoczyna się bez scenariusza. To niecodzienny produkt narodu, który przeszedł przez zniszczenia II wojny światowej i wyszedł spod sowieckiej dominacji.
Wszystko, co ma znamiona tradycji, co jest oparte na rzemiośle, sposób, w jaki tworzyli nasi dziadkowie, zostało zatarte – mówi Michał Zadara, warszawski reżyser, który niedawno spędził rok jako wykładowca w amerykańskiej Swarthmore College. Ludzie, którzy tworzyli teatr po wojnie, byli po prostu innymi ludźmi niż ci, którzy tworzyli go przed wojną.
Zerwanie z konwencją najbardziej widoczne było w festiwalowej propozycji giganta polskiego teatru – 79-letniego reżysera Krystiana Lupy. Twórca wydaje się być tak niechętny oddawaniu kontroli, że podczas spektakli swoich epickich dzieł siedzi z mikrofonem na tyłach teatru, nieustannie przerywając fabułę przedstawienia i przekazując sugestie i uwagi swoim aktorom. Przez system nagłośnieniowy efekt – być może zamierzony – jest jak słuchanie głosu Boga.
W bogato zdobionym Teatrze im. Słowackiego Imagine Lupy toczy się przez ponad pięć i pół godziny. Zainspirowany utworem o pacyfizmie Johna Lennona, spektakl jest rozległym dziełem, sprowokowanym problemem, który dręczy Lupę: dlaczego starsze pokolenie, które rzekomo poruszyło Imagine, nie zrealizowało swoich ideałów? W pewnym momencie spektaklu, jeden z aktorów Lupy, przeraźliwie chudy Andrzej Klak, wykorzystuje okazję, by prowokacyjnie poruszyć temat tragicznych bieżących wydarzeń. Nie widzicie, że na granicy z Ukrainą stacjonuje 100 tysięcy młodych Rosjan? – pyta Kłak. Ci ludzie są gotowi umrzeć, zacząć strzelać. Czy kiedykolwiek zdadzą sobie sprawę, jakie to absurdalne, jak potwornie głupie i złe?
Jest to zarówno wstrząs, jak i ilustracja spostrzeżeń Michała Zadary: Nic cię nie obchodzi, oprócz tego, co właśnie chcesz powiedzieć. Tylko czy mówisz to, co naprawdę chcesz powiedzieć?
Własny komentarz Zadary nie pozostawia wątpliwości co do tego, co chce powiedzieć.
Odpowiedzialność [w reż. Zadary – red] to odświeżająco pozbawiona ozdób sztuka o Syryjczykach i innych osobach ubiegających się o azyl, zatrzymanych przez strażników i przetrzymywanych w zawieszeniu na białorusko-polskiej granicy. 90-minutowy utwór oparty na faktach rozwija się tak, jakbyśmy byli świadkami postępowania prawnego czy dochodzenia. Na planie wyposażonym w składane stoły, tablice i laptopy troje cenionych polskich aktorów – Mateusz Janicki, Maja Ostaszewska i Barbara Wysocka – przedstawia licznie zgromadzonej widowni Akademii Sztuk Teatralnych dowody zbrodni przeciwko ludzkości i łamania polskiej konstytucji przez rząd.
Spektakl jest żądaniem wyjaśnienia, dlaczego ci uchodźcy traktowani są surowiej niż, powiedzmy, uciekający przed wojną na Ukrainie. Dlaczego status prawny danej osoby zależy od jej pochodzenia? pyta aktor, podczas gdy na ekranie wyświetlają się zdjęcia migrantów uwięzionych – w chłodzie i mrozie – na granicy. Dla Szydłowskiego, twórcy festiwalu, twórczość Zadary ma istotne znaczenie. Wierzyłem, że uda mi się stworzyć festiwal o aktualnej kondycji człowieka – zaznacza. Muszę poradzić sobie z kwestią odpowiedzialności. Obecnie trzeba być bardziej odpowiedzialnym za innych. Wizyta w teatrze prowadzonym przez Bartosza Szydłowskiego, w Nowej Hucie, rozległej dzielnicy mieszkalnej zbudowanej przez Sowietów w latach 50. dla pracowników huty, potwierdziła jego spostrzeżenie. Na zaproszenie lokalnych liderów, Szydłowski w byłym ośrodku szkolenia robotników stworzył tam w 2005 roku Teatr Łaźnia Nowa. W kolejnych latach wraz z żoną Małgorzatą, scenografką, realizowali kolejne projekty. Jeden, z nich, który szczególnie chciał mi pokazać, to Dom Utopii, odrestaurowany budynek dawnej szkoły znajdujący się tuż za rogiem jego teatru, został ponownie otwarty w 2021 roku jako rezydencją dla maksymalnie 40 artystów i ich rodzin. W następstwie rosyjskiej inwazji Dom Utopii stał się tymczasową przystanią dla ukraińskich aktorów i innych artystów. Wielu przeszło dalej. To nadal będzie dom dla podobnych pomysłów – mówi Szydłowski, oprowadzając mnie po salach konferencyjnych, warsztatach i mieszkaniach Domu Utopii.
Dzięki Szydłowskiemu i jego festiwalowi pomysły zdają się unosić w grudniu nad Krakowem jak płatki śniegu. Jestem pełen podziwu dla kultury teatralnej tak pochłoniętej rzeczowym poszukiwaniem prawdy. Ale warto podkreślić, że sztuka nie boi się kpić także z samej siebie. W NaXuj. Rzecz o prezydencie Zełenskim najzabawniejszą postacią nie jest prezydent-komik. To artysta, ubrany w wyszukany polski strój ludowy, grany przez reżysera Piotra Siekluckiego, który robi sobie selfie pośród krajobrazu, w którym dominuje budynek zniszczonego wojenną pożogą McDonald’sa.
Jestem polskim artystą, który przyjechał na Ukrainę, żeby wam pomóc – mówi. I chcę być za to chwalony! Publiczność wybucha śmiechem. W tym momencie przedstawienia śmiech rozbrzmiewa najgłośniej.
Peter Marks od 2002 roku jest głównym krytykiem teatralnym w „The Washington Post”. Wcześniej dziewięć lat pracował w „New York Times” i był krytykiem teatralnym off-Broadwayu.
Kraków. Najważniejsze spektakle 2022 roku. Od rapowanego musicalu do przybysza z Kosmosu
„Zróbcie dym, zróbcie szum, niech się Polska obudzi!” – wykrzykują bohaterowie musicalu „1989”, najważniejszego krakowskiego spektaklu 2022 roku. Teatr wciąż ma moc budzenia świadomości, ale też jest barometrem nastrojów oraz detonatorem narodowych lęków.
Obudzone z pandemicznego snu sceny z różną intensywnością odnalazły się w nowej rzeczywistości. W świetnej formie, choć polityczna rzeczywistość daje im w kość, są Teatr im. Słowackiego oraz Teatr Nowy Proxima. Łaźnia Nowa trzyma poziom, a tegoroczny Festiwal Boska Komedia potwierdził swój status najważniejszych marek kulturalnych w Polsce. Żal, że Stary Teatr wciąż nie odbił się od dna, pozostaje, ale jakieś światełko nadziei wraz z ostatnimi spektaklami nadeszło – ten zespół ma niezwykłą siłę, ale musi mieć co grać.
Jakie spektakle zwróciły uwagę publiczności i krytyków w tym roku? Przygotowaliśmy przegląd tego, co najbardziej istotne i zaskakujące w krakowskim teatrze. Jeśli jeszcze nie widzieliście tych sztuk, warto nadrobić zaległości.
1. „1989”
Teatr im. Słowackiego wspólnie z Gdański Teatr Szekspirowski
Energetyczna i symboliczna bomba. Musical wyreżyserowany przez Katarzynę Szyngierę to hit ostatnich dwóch miesięcy odchodzącego roku. Czegoś takiego jeszcze w polskim teatrze nie było – rapowany musical opowiadający o demokratycznym przełomie 1989 r. i oddający hołd kobietom Solidarności.
Twórcy postanowili pokazać po hitowych „Dziadach”, które w gruncie rzeczy są bolesną diagnozą polskości, że możemy mieć pozytywny mit. Wszystko w tym spektaklu zagrało: od liberetta, muzykę, choreografię po grę aktorską. Rzadko się zdarza, żeby każda scena przyjmowana była aplauzem widowni, a standing ovation kończył spektakl. Tak jest w tym przypadku. Niestety, na bilety trzeba polować. To towar deficytowy.
2. „NaXuj. Rzecz o prezydencie Zełenskim”
Teatr Nowy Proxima swoją energią rozbija teatralny bank emocji. W tym zestawieniu są aż trzy spektakle tej sceny, a to nie udało się nawet renomowanym teatrom, które są dotowane z pieniędzy państwowych czy samorządowych. Świetną kondycję Nowego potwierdził Festiwal Boska Komedia – w konkursie jedną z dwóch nagród specjalnych dostał dyrektor Piotr Sieklucki za reżyserię „NaXuj. Rzecz o prezydencie Zełenskim”. – Koncepcja stworzenia satyrycznej historii o komiku, który został prezydentem Ukrainy, mogła okazać się niefortunna w związku z obecną sytuacją międzynarodową. Jednak reżyser przedstawienia, łącząc poetykę wodewilu i innych popularnych form teatralnych, stworzył przedstawienie, które bawi publiczność, a jednocześnie każe jej skonfrontować się z wojenną rzeczywistością – komentowało jury.
3. „Kruchość wodoru”
Teatr Nowy Proxima
Po wielkim sukcesie spektaklu „Kora.Boska” (to właśnie za ten spektakl resort kultury ukarało krakowski teatr obcięciem dotacji nawet na zajęcia dla dzieci czy seniorów) Katarzyna Chlebny wyreżyserowała i wcieliła się w rolę Ewy Demarczyk. O tej legendarnej artystce można opowiedzieć na wiele sposobów. Chlebny wybrała jednak nie najprostszą linię – postanowiła opowiedzieć o więzieniu, jaki stwarzają sobie pracoholicy-profesjonaliści. Jeśli są przy tym artystami, emocje są skrajne. Spektakl miał swoją premierę w grudniu – jeszcze niewielu widzów miało szansę go zobaczyć. Na pewno trzeba ten tytuł wpisać na listę obowiązkową.
4. „Arcadia – seans lamentacyjny bez słów”
Założony przez Jerzego Zonia Teatr KTO obchodził w tym roku 45 lat działalności artystycznej. Zacny jubileusz, a na dodatek uczczony rewelacyjnym spektaklem. Przez lata KTO wykształcił swój specyficzny język, którym opowiada świat – „Arcadia…” jest tej cechy osobowości krakowskiej sceny, która znalazła swój dom w dawnym kinie Wrzos na Podgórzu, wybitnym przejawem. (co ciekawe, budynek po przebudowie i remoncie zwraca uwagę architektów i zdobywa branżowe nagrody).
Spektakl opowiada o przyglądaniu się światu, przemijaniu, obserwacji tego, co tu i teraz oraz spoglądaniu za horyzont. Symbolicznym przedmiotem rozważań jest ławka, a w zasadzie ławki, które okazują się nośnikiem sensu i świadkiem naszej codzienności. Prosty zabieg sceniczny w połączeniu z choreografią i muzyką okazuje się przejmującym doświadczeniem.
5. Festiwal Boska Komedia
Teatr Łaźnia Nowa
15. edycja przeglądu wydarzeń teatralnych po raz kolejny udowadnia, że w Krakowie powstała i rozwija się jedna z najważniejszych marek kulturalnych w kraju. To przede wszystkim zasługa Bartosza Szydłowskiego, który niestrudzenie poszukuje tego, co w teatrze ciekawe, drapieżne, świeże, pokazując, że teatr, wbrew ciśnieniu obecnej polityki kulturalnej, pozostaje przestrzenią wolności, swobody i nieskrępowanej wyobraźni.
W tym roku na owacje zasługuje pokazywany poza konkursem spektakl „Rohtko” (błąd w pisowni nazwiska słynnego malarza jest zamierzony). Reżyserowana przez Łukasza Twarkowskiego koprodukcja łotewskiego Teatr Dailes i Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu zniewala rozmachem, dopracowaną do najmniejszego detalu scenografią i muzyką, niezwykłą na polskich grą aktorską – skoncentrowaną, wyciszoną – ale przede wszystkim wielowątkowym tekstem o autentyku i fałszu, emocjach i oczekiwaniach towarzyszących sztuce, upływowi czasu. Wszystko to sprawia, że „Rohtko” zabiera widzów w fascynującą podróż przez teatralny labirynt.
Nie oznacza to oczywiście, że obyło się bez rozczarowań. Druga część oczekiwanego w Krakowie „Imagine” Krystiana Lupy (Teatr Powszechny) to chyba najsłabszy moment tej edycji Boskiej Komedii. Zamiast zapowiadanego teatralnego trzęsienia ziemi otrzymaliśmy pustosłowie, pogubiony zespół aktorski i zgrane chwyty. Szkoda.
PIOTR SIEKLUCKI doceniony przez międzynarodowe jury Festiwalu Boska Komedia!
Nagroda za reżyserię spektaklu „NAXUJ. RZECZ O PREZYDENCIE ZELENSKIM”.Koncepcja stworzenia satyrycznej historii o komiku, który został prezydentem Ukrainy, mogła okazać się niefortunna w związku z obecną sytuacją międzynarodową. Jednak reżyser przedstawienia, łącząc poetykę wodewilu i innych popularnych form teatralnych, stworzył przedstawienie, które bawi publiczność, a jednocześnie każe jej skonfrontować się z wojenną rzeczywistością.
Demarczyk bała się przekroczyć schemat szkoły teatralnej
Z Zygmuntem Koniecznym, kompozytorem Ewy Demarczyk przed premierą o artystce w Teatrze Nowym Proxima rozmawia Katarzyna Kubisiowska
Katarzyna Kubisiowska: Dzisiaj będziemy rozmawiać o Ewie Demarczyk. Kiedy Pan po raz pierwszy usłyszał artystkę? Pamięta pan ten moment?
Zygmunt Konieczny: Pamiętam. Śpiewała jakąś włoską piosenkę. Byłem wtedy „działaczem”, kompozytorem studenckim, który uczęszczał na przeróżne festiwale muzyczne. Wtedy oceniało się artystę poprzez porównanie z innymi, więc gdy Ewa zaśpiewała piosenkę „24 000 pocałunków”, to wyskoczyła ponad wszystkich. Pomyślałem wtedy, jaka wspaniała dziewczyna, jaka wielka artystka. Później inne dziewczyny śpiewały z podobną ekspresją, ale to już było jak plagiat. Ona wyróżniała się pewnego rodzaju pulsywnością, ekspresją. Była niepowtarzalna, charyzmatyczna, o klasę wyżej od innych.
Katarzyna Kubisiowska: Kiedy Pan ostatni raz słyszał Demarczyk na żywo? Czy był pan „na tym ostatnim koncercie” w Krakowie?
Zygmunt Konieczny: Tylko słyszałem o tym. Było to podobno bardzo kiepskie. Ewa wydawała się bardzo zmęczona. Tak mówili. A ja od pewnego czasu, chyba od co najmniej 20 lat, w ogóle jej nie widywałem, ani na koncercie, ani na ulicy. Ewa od lat nie występowała już ze mną. Były między nami pewne nieporozumienia (…), powiedziałbym finansowo-towarzyskie. W związku z tym powiedziałem jej, że to koniec. I więcej już nic między nami się nie wydarzyło. Więcej już jej nie widziałem.
To co było w Bagateli, ten koncert, to było okropne, bo jej wielką siłą była mocna ekspresja, która wynikała też z siły fizycznej, a jak osłabła, to robiła już coś sztucznie i nieprawdziwie. Ta nieprawdziwość w stosunku do prawdy, jaką emanowała na początku, była czymś podobno okropnym.
Katarzyna Kubisiowska: Dlaczego nie zrealizowaliście tryptyku, który napisał Pan dla niej?
Zygmunt Konieczny: Ona nie chciała. Mówiła, że to ryzyko. Później zgłosił się do mnie Grzegorzewski, który chciał to wyreżyserować; aktorka z jego teatru miała to zagrać. Jednak wycofał się z tego ostatecznie i za reżyserię odpowiadał ktoś inny. No i to było… niedobre.
Krytyka i widzowie zjechali spektakl, że „niedobry”. Potem Ewa powiedziała mi z dumą, że miała rację, że się nie zgodziła, a ja wiem, że gdyby ona to zaśpiewała byłoby to wydarzeniem na wysokim poziomie artystycznym. „Tryptyk” miał być pewną kontynuacją „Deszczy”. Nawiasem mówiąc, co do tych „Deszczy”, które Ewa śpiewała na płycie, to nie byłem z nich zadowolony. Chciałem ją przekonać , żeby wyskoczyła w tym utworze poza tak zwaną krakowską szkołę teatralną, poza utarty schemat… bo Szkoła Teatralna jest „odtąd dotąd”, ogranicza. Chciałem by przekroczyła granicę.
Katarzyna Kubisiowska: O jakie przekroczenie panu chodziło?
Zygmunt Konieczny: „Deszcze” miały skłonić ją do… /śmiech/ No chciałem, żeby przekroczyła samą siebie… żeby zsikała się na Plantach. Niestety nie chciała… choć w Sopocie, gdy się upiła, biegała po hotelu w czerwonych majtkach /śmiech/. Ale to było coś innego, bo to było po pijanemu.
Katarzyna Kubisiowska: Z czym, według Pana, Demarczyk miała problem na scenie?
Zygmunt Konieczny: Nie mogła pozbyć się szkoły teatralnej. Nawet podczas występów, kazała wszystkim muzykom ubierać się w czarne fraki i białe koszule, żeby wyglądało to tak szkolnie. Mimo swojego wielkiego talentu, Ewa miała gust wynikający ze szkoły teatralnej; i jednak gust trochę mieszczański.
Katarzyna Kubisiowska: Czy też taka była we Francji, w Olimpii?
Zygmunt Konieczny: Pamiętam, po pierwszym koncercie w Olimpii, jeszcze takim niepublicznym, zamkniętym dla koneserów, klęknął przed nią Bruno Coquatrix i powiedział głośno: „Pani wyciągnie z gówna francuską piosenkę”. Niewiarygodne słowa, tym bardziej, że to było dwa lata po śmierci Edith Piaf. Samo już porównanie z Piaf, która we Francji była kimś wielkim, było niesamowite. Tylko, według mnie, Ewa była zupełnie inną indywidualnością. Jeżeli dyrektor Olimpii, wielka postać piosenki światowej, klęka przed nią i mówi, że ona wyciągnie piosenkę z gówna, to można zwariować. Po powrocie do Polski wysyłał jej jakieś sukienki. Czas obłędu, który szybko minął, bo Ewa odrzucała potem niemal wszystko.
Katarzyna Kubisiowska: Ewa w tej Francji, w tej Olimpii, mogłaby zwariować?
Zygmunt Konieczny: Dla nas wtedy Olimpia była czymś wielkim, wyjątkowym.W momencie, w którym Coquatrix, czyli największy człowiek od piosenki, klęka przed nią to znaczy, że cały świat jest u nóg Ewy. Mieliśmy tam nagrać płytę, ale Ewa powiedziała ostatecznie, że się nie zgadza. Wtedy nie było z nią żadnej dyskusji, nie było kompromisów. O wszystkim decydowała sama. Pamiętam, że byłem na nią wściekły. Natomiast po latach, gdzieś tam ją rozumiem – czuła, że mogła tam zwariować.
Katarzyna Kubisiowska: Jaka była na co dzień?
Zygmunt Konieczny: Charyzmatyczna, tylko na scenie; w codziennym życiu – zwyczajna. Gdy śpiewała, miała ekspresję, na co dzień była przeciętna, ale potrafiła być zła i agresywna.
Katarzyna Kubisiowska: Przy jakiej piosence Ewy Demarczyk, robi się panu ciepło na sercu?
Zygmunt Konieczny: Chyba „Tomaszów”, tylko nie wykonanie z płyty, a nagranie tej piosenki do telewizji. Wersja łagodna, nieprzegrana, nieprzesadnie sentymentalna, a zarazem bardzo ciepła. Tak, to jest piękna piosenka.
Rycerz na białym koniu. Katarzyna Chlebny (cykl: Aktorskie twarze Krakowa, miesięcznik „Kraków i Świat”, październik 2022)
Tekst: Łukasz Maciejewski
Zdjęcia: Alicja Rzepa
Kora – ponadczasowy fenomen, i Katarzyna Chlebny – aktorka, której udało się ów fenomen pokazać. Do Teatru Nowego Proxima na krakowskim Kazimierzu ciągną tłumy, trudno dostać bilety. Najszybciej działa poczta pantoflowa. Po premierze spektaklu Kora. Boska w listopadzie 2021 roku przez chwilę było jeszcze cicho. W końcu Chlebny nie była ani pierwszą, ani nawet dziesiątą artystką, która sięgnęła po repertuar wokalistki Maanamu. Sięgało wielu, wielu też poległo. Nie dotyczy to Katarzyny Chlebny.
Widzowie, potem także krytycy, wyczuli natychmiast, dostrzegli i docenili w tym spektaklu, coś więcej niż najlepsze nawet wykonanie klasycznych utworów Kory i Maanamu obudowanych sceniczną formą. „Boska” w przedstawieniu jest przede wszystkim Chlebny. Śpiewa Korą o sobie, o nas. Mówi o rzeczach ważnych, ubierając je w lekką formę. Kwiatek do kożucha pasuje idealnie. I tylko niewielka część widzów ma świadomość, że na sukces Kory. Boskiej Katarzyna Chlebny zapracowała wieloma latami ciężkiej pracy. Rolami mniejszymi, ale też głównymi, również granymi przez cała lata na tej samej scenie, pod szyldem Teatru Nowego Proxima. Chlebny zawsze była boska. Tylko mieliśmy kłopot, żeby to zauważyć.
Kasia mi opowiada:
– Sukces, sukces, ale i zawstydzająca goryczka. Śmieję się, czytając o sobie: „nieodkryty talent” albo „gdzie ona się podziewała?” A ja się przecież starałam, jestem, byłam, nic się nie zmieniło. Nie wzięłam się znikąd. Za mną wiele spektakli, które dawały nadzieję, że coś wreszcie się otworzy, coś się ruszy. Zawodowo niewiele się jednak zmieniało. Mniej lub bardziej byłam anonimowa.
W 2013 roku, w Teatrze Nowym, Katarzyna Chlebny zagrała w głośnym spektaklu Macabra Dolorosa, albo rewia DADA w 14 piosenkach z monologami – to było przedstawienie wyreżyserowane przez współpracującego z aktorką Pawła Szarka, po raz pierwszy według autorskiego scenariusza Chlebny. Powstało widowisko oparte na motywach historii Katarzyny W., zabójczyni małej Madzi – tą sprawą żyła wówczas cała Polska, ale i zanurzoną w opowieściach o innych dzieciobójczyniach, wzbogaconą fragmentami Medei i listami Magdy Goebbels. Forma była surrealistyczna, spektakl Szarka nawiązywał do rewii DADA z pierwszej połowy XX wieku, niemieckiego kabaretu, ale w tonacji serio pokazywał historię perwersji, przemocy i stowarzyszonego z nią szaleństwa, dotykając nade wszystko przestrzeni rodzicielstwa. Poza oryginalnymi, napisanymi specjalnie do spektaklu piosenkami Chlebny sięgnęła po pieśni Nicka Cave’a, The Tiger Lillies, Marilyna Mansona czy Einstürzende Neubauten. Spektakl był głośny, skandalizujący, szeroko komentowany, dobrze oceniony. Wydawało się, że kariera Chlebny wreszcie nabierze tempa.
– Grając wiele lat Macabrę Dolorosę, występując w kolejnych przedstawieniach w Teatrze Nowym czy w Teatrze Barakah, wciąż miałam nadzieję, że to nie może przecież ulecieć w powietrze, że jutro, za miesiąc, za rok, ktoś do mnie zadzwoni, powie: „Kaśka, jesteś dobra”, zaprosi do współpracy. Czułam się cały czas jak dziewczynka wyczekująca na swojego księcia, który przyjedzie po mnie na białym koniu. Tyle że żaden książę się nie objawił. W końcu zrozumiałam, że moja droga musi być inna, a w końcu nie mam prawa do narzekania. Spotykam się ze świetnymi artystami, pracuję. Przestałam liczyć na szczęśliwy traf, wyczekiwać na propozycje i angaże, zmieniłam myślenie. Poczułam, że przyszedł moment, w którym muszę zrobić coś sama. W ten sposób przyszła do mnie Kora, w ten sposób pojawiły się obecne w spektaklu Maryjki. Napisałam scenariusz, wyreżyserowałam tak, jak potrafiłam. Do końca nie byłam pewna przyjęcia. Wiedziałam, że jest to mi potrzebne, że tym przedstawieniem chcę sobie powiedzieć różne ważne rzeczy. To byłam ja, ale nie zrobiłam przecież spektaklu dla siebie. Co z widownią? Czułam, że z widownią może być różnie.
Kiedy wiele miesięcy temu wybierałem się na Korę. Boską, Kraków był jeszcze (jest wciąż?) spowity smogiem pandemicznym. Piątkowy wieczór był piątkowym strachem. Pustawo, nawet na Kazimierzu. To był moment, kiedy teatry niby grały, ale przedstawienia były odwoływane na potęgę. Nigdy nie mieliśmy pewności, czy przedstawienie się odbędzie, nie było też pewności, czy nie wrócimy do domu z covidem. Ciekawość była jednak silniejsza niż strach. O Korze. Boskiej już mówiło się głośno, pojawiły się pierwsze, z reguły entuzjastyczne recenzje, bardzo chciałem ten spektakl zobaczyć. Nie pożałowałem.
Chlebny, wystylizowana bezbłędnie na Korę, przyswajająca gesty, ruchy wokalistki, a wreszcie głos Kory w mistrzowskich interpretacjach jej piosenek, stawała się na scenie wyzwoloną Marysią odbijającą się w (nie)świętych Maryjkach. Marysią, która kiedyś musiała znaleźć w sobie wielką siłę. Żeby trwać, przetrwać, decydować o sobie. Jak Kasia Chlebny, jak niemal my wszyscy – widzowie, uczestnicy wydarzenia teatralnego.
– Pierwsze spektakle okupione były wielkim stresem. Na trzecią generalną Kory. Boskiej przyszli studenci aktorstwa z Akademii Frycza Modrzewskiego. Żadnej reakcji, nic, ani śmiechu, ani braw… Przepłakałam całą noc. Pomyślałam: „Totalna klapa, nikt tego nie rozumie”. Piotrek Sieklucki, szef „Nowego”, mówił mi: „Im się bardzo podobało, tylko zestresowani, wstydzili się reagować, bo to przecież próba…” . Kolejne spektakle przyniosły już euforyczne wręcz reakcje, ale wciąż miałam niepewność, zawsze znalazłam wygodne usprawiedliwienie. Podoba się, bo przyszli znajomi; podoba się, bo wstydzą się reagować inaczej. Dopiero po piątym czy szóstym przedstawieniu zrozumiałam, że to naprawdę chwyciło, zostałam zaakceptowana, a nasi studenci rzeczywiście przychodzą po kilka razy, zresztą nie tylko oni, co jest niezwykle budujące.
W Korze. Boskiej Katarzyna Chlebny jest postacią nie z tej ziemi. I nie chodzi jedynie o Almodóvarowski surrealizm wpisany w konwencję spektaklu, ale o energię tytułowej postaci. Kora w Boskiej jest artystką, myślicielką, postacią spoza szablonu, ale jest także, może przede wszystkim, wieczną dziewczynką szukającą i nieznajdującą dorosłości. Dziewczyną, którą dojrzałość przeraża, wydaje się początkiem końca.
– Powróciłam tym spektaklem do dziecka, Kora była prezentem dla dziewczynki we mnie. Dałam jej prawo głosu niezależenie od tego, jaka byłam w momencie realizacji przedstawienia albo jaka jestem dzisiaj. To wciąż byłam ja.
Dziewczynka, Kasia Chlebny kłóci się w spektaklu przez Maryjki z sobą: – Byłam wychowywana w bardzo konserwatywnej rodzinie. To jest jednak stygmatyzacja. Dziewczynka we mnie długo się nie buntowała, nie potrafiła powiedzieć pas – przeciwko religii, przeciwko systemowi. Dawała się nieść fali, nie walczyła. Kora była bardzo odważna, we mnie to było całe lata schowane. Mój bunt to były licealne randki, picie wina ukradkiem, śmieszne rzeczy. Teraz widzę jednak, że to wszystko bezbłędnie jest rozczytywane przez widzów. W postaci scenicznej odkrywają własne lęki. Przychodzą do nas po spektaklu, rozmawiamy godzinami, i to niezależnie, czy gramy w Krakowie czy w Łodzi, w wielkiej, liczącej dziewięćset miejsc sali. Ludzie potrzebują tej rozmowy. Czują, że zaprosiłam ich do swojego świata, otworzyłam drzwi.
I śpiewasz: „A słońce wysoko wysoko / Świeci pilotom w oczy / Rozgrzewa niestrudzenie / Zimne niebieskie przestrzenie”…
Kasia Chlebny:
– Zimne niebieskie przestrzenie z Krakowskiego spleenu wypełniają się kolorem, wypełniają światłem. W Korze. Boskiej mówię Kasią Chlebny, Maryjkami, młodzieńczym buntem. To jest we mnie szczere, dyktowane sercem, dziecięce. Kora była autonomiczna i odważna, ja potrzebowałam sceny, formy, żeby powiedzieć kilka słów od siebie. Podchodziłam przy tym do Kory z całą gamą uczuć. Z szacunkiem, ciekawością, ale chyba bez namiętności. Kora nie była moją idolką. Lubiłam ją jako wokalistkę, uwielbiałam poetyckie teksty, szanowałam jako nietuzinkową postać – kobietę pełną sprzeczności, ulegającą emocjom, dominującą rozmówców. Nie było w tym jednak kapliczki, uwielbienia. I dlatego, rzecz znamienna, pracując nad spektaklem, najpierw zbudowałam Maryjki, ich przesłanie, Korę zostawiłam na koniec. Po spektaklu ludzie mówią mi: „Nic dziwnego, że pani zagrała Korę. Jest pani bardzo podobna, rusza się jak Kora, ma identyczny głos”. Jest zupełnie inaczej. To kreacja sceniczna. Nie wyglądam, nie ruszam się, nie mówię. Tym bardziej cieszę się, że tego nie schrzaniłam.
*
Katarzyna Chlebny niczego nie schrzaniła. Kraków teatralny wiele zyskał dzięki niej. Najpierw świetne dyplomy u Jerzego Stuhra i Romana Gancarczyka, potem cała seria ról w Teatrze Nowym, między innymi w Lękach porannych Stanisława Grochowiaka i w Moskwie-Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa, w przedstawieniu Kazik, ja tylko żartowałem Ziemowita Szczerka – wszystkie w reżyserii Piotra Siekluckiego; w spektaklu Murem za kobietą. Rzecz o Barbarze Ubryk Weroniki Murek w reżyserii Julii Mark, we wspomnianej Macabrze dolorosie, albo rewii DADA w 14 piosenkach z monologami oraz w Kosmetyce wroga Amélie Nothomb w reżyserii Pawła Szarka. Z Pawłem Szarkiem pracowała również w Teatrze Barakah – grając w głośnej Teresie, autorskim spektaklu Szarka, którego osią były biografie św. Teresy od Dzieciątka Jezus, św. Teresy z Kalkuty, kontrowersyjnej niemieckiej mistyczki Teresy Neumann. Na scenie Barakah mogliśmy Kasię podziwiać również w ósmym odcinku Nocy Waniliowych Myszy w reżyserii Any Nowickie, oraz w Jednoaktówkach Janusza Głowackiego w reżyserii Józefa Opalskiego. Była, jest gwiazdą teatru offowego w Krakowie. Czy to wybór?
Katarzyna Chlebny:
– Nie, to nigdy nie było moim wyborem. Zapraszałam dyrektorów teatrów na moje spektakle, słyszałam wiele razy: „O, tak, pani Chlebny, słyszałem, słyszałem, same dobre rzeczy, będę na pewno”. Potem okazywało się, że w ostatniej chwili nie docierali na przedstawienia. Zostałam w offie, pracowałam z Siekluckim, z Szarkiem, z Kmitą. Zawsze miałam dobre recenzje, to mnie satysfakcjonowało, chociaż nie taki był plan. Nauczyłam się w tym pływać, funkcjonować, poznałam mechanizmy. I dlatego teraz, kiedy po Korze. Boskiej dostaję pierwszy raz w życiu propozycje z zewnątrz, jestem tym bardziej zdziwiona niż uszczęśliwiona.
W mrocznej, ironicznej Korze, niektórym trudno rozpoznać wesołą, rozśpiewaną gwiazdę Grupy Rafała Kmity. A to wciąż jedna i ta sama Kasia Chlebny. Z Kmitą pracowała przy wielu kultowych spektaklach: granym do dzisiaj Wszyscyśmy z jednego szynela, a także Aj waj! czyli historie z cynamonem, Dość!… dobry wyrób kabaretopodobny czy Jeszcze nie pora nam spać.
Filmografia Kasi Chlebny jest skromna. Intensywna praca w Krakowie, w teatrze, ma swoje ograniczenia. Trudno przebić się do kina. Ról zatem niewiele, za to u dobrych reżyserów: Katarzyny Klimkiewicz czy Małgorzacie Szumowskiej. Dwukrotnie, w Wołyniu i w Klerze Katarzyna zagrała u Wojciecha Smarzowskiego.
Chlebny idzie za ciosem. W chwili, gdy rozmawiamy, szykuje aż trzy premiery: w Bagateli, teatrze KTO oraz w Teatrze Nowym, gdzie przygotowuje autorski spektakl o Ewie Demarczyk:
– Chcę opowiedzieć o perfekcjonizmie Ewy Demarczyk. Piszę scenariusz i czuję, że to nie powinna być opowieść o samej Ewie, o jej biografii, nie chcę wchodzić z butami w jej życie, ona by tego nie chciała. Wszyscy w Krakowie podpowiadają mi, spotkaj się z tym albo z tamtym, on ci wszystko o Ewie opowie. Nie chcę tych opowieści. Szukam innego klucza do tej fascynującej postaci.
Kasia zostaje w Krakowie, nie planuje podboju Warszawy. Sukces Kory. Boskiej przyszedł po latach pełnych pokory. To procentuje stosunkiem do zawodu i do życia.
Katarzyna Chlebny:
– Mnie jest w Krakowie dobrze. Nie mam, nigdy nie miałam potrzeby zdobywania najwyższych szczytów. Mam tutaj rodzinę, syna, mąż ma pracę, dziecko chodzi do szkoły. Prywatność jest bardzo ważna. Nie chciałabym tego zmieniać. W podkrakowskim Kokotowie, gdzie mieszkamy, stworzyłam przestrzeń, którą oswoiłam i pokochałam, dobrze się tam czuję. W ogóle w Krakowie czuję się dobrze. Kiedy po wakacyjnej przerwie pojawiłam się w Teatrze Nowym, poczułam, że tam, na Krakowskiej czuję się we właściwym miejscu, że to jest moje miejsce. Przez lata naszej współpracy byłam świadkiem różnych momentów, niektóre były trudne, potrafię docenić, jak dzięki bezkompromisowości i dobremu gustowi Piotra Siekluckiego i jego ekipy ten początkowo offowy teatr stał się tak ważnym miejscem na mapie teatralnej Krakowa, ale i Polski. To miejsce, gdzie artyści nie boją się mówić tego, co czują. Mogą się buntować. Oczywiście, nadal chcę próbować różnych smaków i zapachów, nowych wyzwań, ale mam nadzieję, że zawsze będę mogła tutaj wrócić. „Nowy” to mój dom.
– Dojrzała z ciebie dziewczynka, Kasiu – mówię.
– Dojrzałość to pamięć o niedojrzałości. Wieczna nadzieja na spotkanie rycerza na białym koniu. Nie musi wcale przyjeżdżać. Wyobraźnia pracuje.
Kraków. Sztukę Szczerka „NaXuj” zobaczy sam Zełenski. Krakowski teatr z zaproszeniem do Ukrainy
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski to bohater. Od 24 lutego – znany wcześniej jako aktor i komik – gra rolę życia i na czele ukraińskiego narodu dzielnie stawia czoła kilkunastokrotnie większemu rosyjskiemu najeźdźcy. Pisze Marta Gruszecka w „Gazecie Wyborczej – Kraków”.
Teatr Nowy Proxima błyskawicznie wpadł na pomysł oddania prezydentowi Ukrainy sceny i jako pierwszy w Polsce, a być może i na świecie, wystawił o nim sztukę. Tekst „NaXuj. Rzecz o Prezydencie Zełenskim” napisał Ziemowit Szczerek, a spektakl wyreżyserował Piotr Sieklucki.
To nie jest laurka dla prezydenta Ukrainy
– To jest sztuka o Zełenskim, ale nie dosłowna. Chciałem pokazać kontekst, w którym żyje i działa ten człowiek. I nie chciałem robić mu laurki, tylko pokazać tę wojnę i jego w niej miejsce – mówił tuż przed premierą pisarz w rozmowie z Piotrem Siekluckim, dyrektorem Teatru Nowego Proxima, reżyserem spektaklu. Rzeczywiście, o beatyfikacji prezydenta nie ma w spektaklu mowy – owszem, jest dzielny i niebywale inteligentny chłop z krwi i kości, ale są też krwiste przekleństwa, sobowtóry Putina, zagubione duchy przeszłości, które same nie wiedzą, czego chcą i doskonale zorientowany w tu i teraz polski wzruszony działacz kultury Hołdzimierz Władyszłap Praszto (rolą którego Piotr Sieklucki po raz kolejny udowadnia, jakim łebskim jest aktorem). Znakomitym pomysłem było zaproszenie do udziału tancerzy, których zjawiskowy taniec zarówno bawi (trudno nie uśmiechnąć się, widząc przerysowane wywijasy panów z klubu nocnego), jak i zatrzymuje widza w poczuciu strachu i bezradności. Przypomina też, że przecież z prezydenta Ukrainy świetny tancerz!
Teatr Nowy Proxima mówi „NaXuj” Putinowi
Premiera odbyła się w maju i była szeroko komentowana w środowisku teatralnym. Wieść o spektaklu dotarła aż do Ukrainy. – Ukraińskie ministerstwo kultury zaproponowało, żebyśmy zagrali „NaXuj” w Ukrainie. Sam Wołodymyr Zełenski słyszał o naszej sztuce i serdecznie zaprasza – potwierdza Piotr Sieklucki. Kiedy Teatr Nowy Proxima wyruszy do Ukrainy? – Dokładnej daty jeszcze nie znamy, ale na pewno w przyszłym roku.
W rolach głównych: Michał Felek Felczak (ZE), Katarzyna Krzanowska (Upiór Kijowa), Sławomir Sulej (Putin), Karol Śmiałek (Rasputin), Jacek Stefanik (Bohun), Piotr Sieklucki (Polski wzruszony działacz kultury Hołdzimierz Władyszłap Praszto) oraz tancerze ukraińscy: Stanisław Iwanicki, Kostya Mayorov, Volodymyr Ryga (tancerze ukraińscy). Scenografię i kostiumy przygotował Łukasz Błażejewski, muzykę Paweł Harańczyk, choreografię Karol Miękina, światła Wojciech Kiwacz, a charakteryzację Artur Świetny.