Zygmunt Konieczny- wywiad

Demarczyk bała się przekroczyć schemat szkoły teatralnej

Z Zygmuntem Koniecznym, kompozytorem Ewy Demarczyk przed premierą o artystce w Teatrze Nowym Proxima  rozmawia Katarzyna Kubisiowska

Katarzyna Kubisiowska: Dzisiaj będziemy rozmawiać o Ewie Demarczyk. Kiedy Pan po raz pierwszy usłyszał artystkę? Pamięta pan ten moment?

Zygmunt Konieczny: Pamiętam. Śpiewała jakąś włoską piosenkę. Byłem wtedy „działaczem”,  kompozytorem studenckim, który uczęszczał na przeróżne festiwale muzyczne. Wtedy oceniało się artystę poprzez porównanie z innymi, więc gdy Ewa zaśpiewała piosenkę „24 000 pocałunków”,  to wyskoczyła ponad wszystkich.  Pomyślałem wtedy, jaka wspaniała dziewczyna, jaka wielka artystka. Później inne dziewczyny śpiewały z podobną ekspresją, ale to już było jak plagiat. Ona wyróżniała się pewnego rodzaju pulsywnością, ekspresją. Była niepowtarzalna, charyzmatyczna, o klasę wyżej od innych.

Katarzyna Kubisiowska: Kiedy Pan ostatni raz słyszał Demarczyk na żywo? Czy był pan „na tym ostatnim koncercie” w Krakowie?

Zygmunt Konieczny: Tylko słyszałem o tym. Było to podobno bardzo kiepskie. Ewa wydawała się bardzo zmęczona. Tak mówili. A ja od pewnego czasu, chyba od co najmniej 20 lat, w ogóle jej nie widywałem, ani na koncercie, ani na ulicy. Ewa  od lat nie występowała już ze mną. Były między nami pewne nieporozumienia (…), powiedziałbym finansowo-towarzyskie. W związku z tym powiedziałem jej, że to koniec. I więcej już nic między nami się nie wydarzyło. Więcej już jej nie widziałem.

To co było w Bagateli, ten koncert, to było okropne, bo jej wielką siłą była mocna ekspresja, która wynikała też z siły fizycznej, a jak osłabła, to robiła już coś sztucznie i nieprawdziwie.  Ta nieprawdziwość w stosunku do prawdy, jaką emanowała na początku, była czymś podobno okropnym.

Katarzyna Kubisiowska: Dlaczego nie zrealizowaliście tryptyku, który napisał Pan dla niej?

Zygmunt Konieczny: Ona nie chciała. Mówiła, że to ryzyko. Później zgłosił się do mnie Grzegorzewski, który chciał to wyreżyserować; aktorka z jego teatru miała to zagrać. Jednak wycofał się z tego ostatecznie  i za reżyserię odpowiadał ktoś inny. No i to było… niedobre.

Krytyka i widzowie zjechali spektakl, że „niedobry”. Potem Ewa powiedziała mi z dumą, że miała rację, że się nie zgodziła, a ja wiem, że gdyby ona to zaśpiewała byłoby to wydarzeniem na wysokim poziomie artystycznym. „Tryptyk” miał być pewną kontynuacją „Deszczy”.  Nawiasem mówiąc, co do tych „Deszczy”, które Ewa śpiewała na płycie, to nie byłem z nich zadowolony. Chciałem ją  przekonać , żeby wyskoczyła w tym utworze poza tak zwaną krakowską szkołę teatralną, poza utarty schemat… bo Szkoła Teatralna jest „odtąd dotąd”, ogranicza. Chciałem by przekroczyła granicę.

Katarzyna Kubisiowska: O jakie przekroczenie panu chodziło?

Zygmunt Konieczny: „Deszcze” miały skłonić ją do… /śmiech/ No chciałem, żeby przekroczyła samą siebie… żeby zsikała się na Plantach. Niestety nie chciała… choć w Sopocie, gdy się upiła, biegała po hotelu w czerwonych majtkach /śmiech/. Ale to było coś innego, bo to było po pijanemu.

Katarzyna Kubisiowska: Z czym, według Pana, Demarczyk miała problem na scenie?

Zygmunt Konieczny: Nie mogła pozbyć się szkoły teatralnej. Nawet podczas występów, kazała wszystkim muzykom ubierać się w czarne fraki i białe koszule, żeby wyglądało to tak szkolnie. Mimo swojego wielkiego talentu, Ewa miała gust wynikający ze szkoły teatralnej; i jednak gust trochę mieszczański.

Katarzyna Kubisiowska: Czy też taka była we Francji, w Olimpii?

Zygmunt Konieczny: Pamiętam, po pierwszym koncercie w Olimpii, jeszcze takim niepublicznym, zamkniętym dla koneserów, klęknął przed nią Bruno Coquatrix i powiedział głośno: „Pani wyciągnie z gówna francuską piosenkę”. Niewiarygodne słowa, tym bardziej, że to było dwa lata po śmierci Edith Piaf. Samo już porównanie z Piaf, która we Francji była kimś wielkim, było niesamowite.  Tylko, według mnie, Ewa była zupełnie inną indywidualnością. Jeżeli dyrektor Olimpii, wielka postać piosenki światowej, klęka przed nią i mówi, że ona wyciągnie piosenkę z gówna, to można zwariować. Po powrocie do Polski wysyłał jej jakieś sukienki. Czas obłędu, który szybko minął, bo Ewa odrzucała potem niemal wszystko.

Katarzyna Kubisiowska: Ewa w tej Francji, w tej Olimpii, mogłaby zwariować?

Zygmunt Konieczny: Dla nas wtedy Olimpia była czymś wielkim, wyjątkowym.W momencie, w którym Coquatrix, czyli największy człowiek od piosenki, klęka przed nią to znaczy, że cały świat jest u nóg Ewy. Mieliśmy tam nagrać płytę, ale Ewa powiedziała ostatecznie, że się nie zgadza. Wtedy nie było z nią żadnej dyskusji, nie było kompromisów. O wszystkim decydowała sama. Pamiętam, że byłem na nią wściekły.  Natomiast po latach, gdzieś tam ją rozumiem – czuła, że mogła tam zwariować.

Katarzyna Kubisiowska: Jaka była na co dzień?

Zygmunt Konieczny: Charyzmatyczna, tylko na scenie; w codziennym życiu – zwyczajna. Gdy śpiewała, miała ekspresję, na co dzień była przeciętna, ale potrafiła być zła i agresywna.

Katarzyna Kubisiowska: Przy jakiej piosence  Ewy Demarczyk, robi się panu ciepło na sercu?

Zygmunt Konieczny:  Chyba „Tomaszów”, tylko nie wykonanie z płyty, a nagranie tej piosenki do telewizji. Wersja łagodna,  nieprzegrana, nieprzesadnie sentymentalna, a zarazem bardzo ciepła. Tak, to jest piękna piosenka.

Katarzyna Kubisiowska: Dziękuję.