Archive Page

Kraków i Świat: Pozytywny wariat.

25 lipca, 2024 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Chcę być pozytywnym wariatem

Tekst: Magda Huzarska-Szumiec Zdjęcie: archiwum Piotra Siekluckiego.

Kiedy przygotowywali „Lubiewo”, kilku krakowskich aktorów odmówiło udziału w skandalizującym przedstawieniu. Za to publiczność wypełniała widownię do ostatniego miejsca. Gdy po premierze „Kory. Boskiej” pod budynkiem pojawiły się grupy ludzi z różańcami w rękach, by modlić się o nawrócenie artystów, a PIS-owski rząd odciął wszystkie dotacje, bilety na przedstawienie także rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Teatr Nowy Proxima to miejsce wywołujące masę emocji. Właśnie o takim wyrazistym teatrze marzył od zawsze Piotr Sieklucki – twórca i dyrektor sceny przy ulicy Krakowskiej 41. – Marzyłem o nim już we wrocławskim liceum. Dyrektor szkoły dał mi klucze do audytorium i mogłem przychodzić tam, kiedy chciałem, nawet w niedzielę. Dzięki temu powstało parę fajnych przedstawień. Nie przestałem ich robić, kiedy dostałem się na wydział aktorski krakowskiej PWST. Już na pierwszym roku przygotowałem „Griga obchodzi imieniny” według Czechowa. Dwudziestolatkowie wcielali się w nim zgorzkniałych starców, co dało interesujący efekt. Kiedyś do Alchemii, gdzie była grana Griga, wpadł Januszu Marchwiński – aktor i dziennikarz Radia Wolna Europa, który właśnie przeprowadził się do Krakowa i postanowił otworzyć tu klub Cocon. Był pod wrażeniem. – Zaprzyjaźniliśmy się, raz czy drugi poszliśmy na wino i w końcu Janusz powiedział, że pod Coconem są piwnice, które można zaadaptować na teatr. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłem! Choć gdy znalazłem się w środku, mina mi trochę zrzedła. To miejsce wyglądało strasznie. Ale Janusz pomógł nam je wyremontować, a Franciszek Gałuszka, kanclerz szkoły teatralnej, podarował stare fotele i parę reflektorów. I tak z niczego stworzyliśmy scenę i widownię. Na inaugurację spektakl przygotował Bogdan Hussakowski, profesor i mistrz Piotrka. „Pan Jasiek” to była mocna produkcja, ale głośno o Teatrze Nowym zrobiło się dopiero za sprawą „Lubiewa”. Tekst Michała Witkowskiego wstrząsnął polskim światem literackim. W teatrze również nie wszyscy byli na niego przygotowani i wielu nie chciało mieć z nim nic wspólnego. W końcu Lukrecję, przegiętego, ale posiadającego niezwykły wdzięk geja, zgodził się zagrać nieżyjący już dziś Paweł Sanakiewicz. Partnerowali mu na zmianę Edward Kalisz i Janusz Marchwiński. – Nigdy nie zapomnę, jak pojechaliśmy z „Lubiewem” do Bydgoszczy na Festiwal Prapremier. Przed tamtejszym teatrem stał wielki tir, który przywiózł dekoracje do przedstawienia Strzępki i Demirskiego. My zaparkowaliśmy w jego pobliżu nasz żółty busik. Nie wiem, jakim cudem przejechał tyle kilometrów, bo na co dzień bez przerwy się psuł. Portier był przekonany, że jesteśmy z obsługi technicznej i że będziemy teraz czekać na dekoracje. Wyprowadziłem go z błędu i powiedziałem, że ja jestem reżyserem, koledzy – aktorami, a wszyscy należymy do obsługi technicznej, która w tym busiku przywiozła w reklamówkach scenografię. Sieklucki był przekonany, że przy gigantach teatralnych, którzy ściągnęli na festiwal, jego spektakl nie ma najmniejszych szans. Długo więc nie mógł uwierzyć, że zdobył główną nagrodę. Dopiero wracając do Krakowa, poczuł, że to, co robi, ma sens. Złapał wiatr w żagle i niebawem zaczął myśleć o wyjściu z piwnicy przy Gazowej. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, przeprowadził swój teatr do budynku przy ulicy Krakowskiej. Przy wysokości czynszu, fatalnym stanie kamienicy oraz kompletnym braku pieniędzy, była to nie tyle ekstrawagancja, ile kompletne szaleństwo. Szczęście mu jednak sprzyjało. Poznał Janusza Kadelę, prezesa firmy Proxima-Service. Obiecał dorzucać się do czynszu. Pomogli też szefowie różnych firm budowlanych, deweloperzy… Tak powstał Teatr Nowy Proxima. Choć scena została wyremontowana, to repertuar pozostawał w fazie poszukiwań. Najpierw razem z Edwardem Linde-Lubaszenko Piotr krążył wokół literatury rosyjskiej. Ale z biegiem czasu coraz większe dla niego znaczenie zaczęła mieć w teatrze muzyka. Wtedy na afiszu pojawiły się spektakle „Kazik”, „Królowa”, a między nimi „Kora. Boska” w reżyserii Katarzyny Chlebny. W tym ostatnim spektaklu Piotrek wcielił się w postać Matki Boskiej Częstochowskiej. Będąc reżyserem i dyrektorem, nigdy nie zamierzał zrezygnować z aktorstwa. Choć niebawem planuje je zdradzić, przynajmniej na chwilę, i… przenieść się do kuchni. A to dlatego, że teatr wygrał przetarg na nowe pomieszczenia przy ulicy Krakowskiej. W Pałacu Nieśmiertelności – bo przecież sztuka jest nieśmiertelna – powstanie sala prób i miejsce spotkań z publicznością. Piotr zamierza wydawać tam Obiady Czwartkowe, na których będzie podawał własnoręcznie przyrządzoną lasagne, a zaproszeni goście, wśród których, co już wiadomo, nie zabraknie lekarzy czy filozofów, będą dyskutowali między innymi o przedłużaniu życia w dobie sztucznej inteligencji. – Jeden z moich mistrzów, Igor Przegrodzki, mawiał, że w teatrze nie ma miejsca dla normalnych ludzi. Dyrektorzy teatrów to przeważnie szaleńcy. Ja zamierzam być jednak pozytywnym wariatem.

Wyniki konkursu piosenki „Miłość”

2 lipca, 2024 | Biuro Teatr Nowy |

To był wieczór wspaniałości!

W ramach imprezy z konkursem piosenki „Miłość” studenci i studentki szkół teatralnych zaprezentowali wzruszające, mocne i znakomite technicznie interpretacje polskiej poezji. Walka była wyrównana, jednak ostatecznie jury w składzie Ewa Bielecka, Anna Adamowicz (vel Laura Osińska) i Janusz Marchwiński wyłoniło zwycięskie wykony. Dodatkowo, Publiczność przyznała wyróżnienie kwalifikujące do następnego etapu: imprezy z okazji 18. urodzin Teatru Nowego Proxima, która odbędzie się już w grudniu.

❤️ Oto laureaci:

🏆
Szymon Ozymko z Akademii Sztuk Teatralnych wydziału aktorskiego we Wrocławiu.
Stypendium 2500zł ufundowane przez Ewę Bielecką

🏆
Marcin Nowicki i Katarzyna Gąsior z Akademii Sztuk Teatralnych wydziału lalkarskiego we Wrocławiu.
Stypednium 1000zł ufundowane przez Teatr Nowy Proxima

🏆
Alexander Spisak z Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie wydziału wokalnego.
Stypendium 1000zł ufundowane przez Teatr Nowy Proxima

🏆
Martyna Kleszczewska z Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego w Krakowie wydziału aktorskiego.
Wyróżnienie i zaklasyfikowanie do finałowego etapu piosenki aktorskiej

fot. Karolina Molik


Gratulujemy wszystkim uczestnikom!
Do zobaczenia na następnej takiej imprezie.

„Miłość w kawałkach” wraca w przyszłym sezonie.
Bilety już wkrótce w sprzedaży.

Uroczystość Głosy Pokoleń – werdykt

15 kwietnia, 2024 | Biuro Teatr Nowy |

To był niezwykły wieczór łączący pokolenia! Scena Berlin pękała w szwach.
Studenci szkół teatralnych zmierzyli się z twórczością Ewy Demarczyk i innych artystów Piwnicy pod Baranami.
Po wysłuchaniu 18 uczestników i policzeniu głosów publiczności, grubo po północy przyznaliśmy nasze nagrody.

Oto zwycięzcy:

  • Nagroda Główna w wysokości 3000 zł ufundowana przez Janusza Marchwińskiego dla Jakuba Kowalskiego i Igora Widomskiego z Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego wydziału aktorskiego w Krakowie.

  • Nagroda Teatru Nowego Proxima w wysokości 1000zł dla Zofii Justyńskiej z Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie.

  • Nagroda Teatru Nowego Proxima w wysokości 1000 zł dla Szantal Strzelińskiej z Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi.

  • Wyróżnienie dla Anny Krok i Alicji Matusiak z Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie.


Gratulujemy wszystkim uczestnikom! Do zobaczenia na następnej takiej imprezie.

„Kruchość wodoru. Demarczyk” wraca 1 i 2 czerwca. Bilety już w sprzedaży.

Dotacja na infrastrukturę!

17 lutego, 2024 | Biuro Teatr Nowy |





Z radością przyjęliśmy informację o przyznaniu dotacji na zakup sprzętu oświetleniowego i dźwiękowego z programu „Infrastruktura Kultury” MKiDN. „Zakup wyposażenia mobilnego na potrzeby działalności z zakresu edukacji kulturalnej i artystycznej. VI etap” to kontynuacja inwestycji rozpoczętych w 2016 roku, wspartych dotacją MKiDN w ramach Priorytetu Infrastruktura Kultury i kontynuowanych w kolejnych latach do 2021 roku, również wspartych dotacją w ramach Programu Infrastruktura Kultury. Zakup sprzętu w 2024 roku podniósł standardy techniczne naszych spektali.

W ramach zadania zakupiono:

Jesteśmy wdzięczni MKiDN za wsparcie w modernizacji i rozwoju naszej infrastruktury.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury w ramach zadania „Zakup wyposażenia mobilnego na potrzeby działalności z zakresu edukacji kulturalnej i artystycznej. VI etap”

Dofinansowanie: 270 000 zł

Całkowita wartość 337 500 zł

Świetny debiut Zuzanny Jagusiak, historyczna rola Krzysztofa Głuchowskiego

25 stycznia, 2024 | Biuro Teatr Nowy |

Komediantka” w reż. Piotra Siekluckiego w  Teatrze Nowym Proxima w  Krakowie. Pisze Marta Gruszecka w „Gazecie Wyborczej – Kraków”.

„Całujcie mnie wszyscy w du*ę!” – z nieskrywaną satysfakcją powtarza za Julianem Tuwimem Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru Słowackiego w nowym spektaklu Teatru Nowego Proxima. Razem z nim w „Komediantce” gra studentka II roku aktorstwa, Zuzanna Jagusiak. Po takim debiucie o zjawiskowej aktorce szybko usłyszymy.

Półmrok, przerażające odgłosy, wysuszone drzewo, na którym siedzą wrony. W takiej scenerii budzi się pani Bernhard, aktorka narodowej sceny, która za pijaństwo została zesłana na prowincję. Tu popada w jeszcze większy nałóg – trudno przecież nie napić się wódeczki, wina i piwa, kiedy świętuje się benefis 45-lecia pracy artystycznej. Chociaż, jak przyznaje, ostrzegali ją, żeby nie mieszać alkoholi…

Wspomnień czar (prysł)

„Komediantka” w reżyserii Piotra Siekluckiego, tytułowa bohaterka pierwszej premiery Teatru Nowego Proxima w tym sezonie, na lekkim rauszu będąc, zaczyna opowiadać. O młodości, która niby przeminęła, ale krew w żyłach nadal płynie wartko, a żądne przygód serce wyrywa się z piersi. O sławie, która wyniosła ją na scenę Teatru Narodowego w Warszawie, ba, nawet na estrady Paryża czy Berlina. O absztyfikantach, którzy prześcigiwali się w wyrazach uwielbienia, ale gdy przyszło do poważnych deklaracji – żaden mężem aktorki być nie chciał. Aż wreszcie o atencji publiczności, która kochała ją za to, jaka jest na scenie, ale za kulisami raczej nikt przyjaźnić się nie chciał. Zwłaszcza kiedy z młodej, pięknej, utalentowanej aktorki, stała się aktorką w wieku senioralnym. 

Zjawiskowy debiut Zuzanny Jagusiak

Gdybym nie wiedziała, że seniorkę Bernhard gra 21-letnia studentka aktorstwa Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego Zuzanna Jagusiak, to szybko bym się nie zorientowała. „Komediantka” to jej debiut sceniczny zorganizowany w ramach premierowego cyklu Teatru Nowego Proxima „Nowe Objawienia”, który ma za zadanie odkrywanie przyszłych gwiazd polskiego teatru.

Czy Zuzanna Jagusiak ma szansę na zostanie gwiazdą? Na pewno ma potężny talent i głos, który decybelami zagłuszał nawet przejeżdżające ulicą Krakowską tramwaje. Bo w „Komediantce” nie tylko gra, ale też śpiewa kilka utworów. „Tą naszą młodość” Haliny Wyrodek, „Rebekę” Ewy Demarczyk czy w finale „Całujcie mnie wszyscy w du*ę” z tekstem Juliana Tuwima. Ale o finale za chwilę.

Pani Bernhard w jej wykonaniu jest zabawna, ma cięte riposty, mimo coraz większego upojenia alkoholem i dodających poczucia wyjątkowości wspomnieniami niegdysiejszej sławy, trzyma klasę do samego końca. Udaje jej się też utrzymać zapewne niewygodny (ale jaki zjawiskowy!) kostium. Bo przecież aktorka Narodowego musi wyglądać! Nawet na prowincji.

Sen dyrektora

Znienacka trafia tutaj też dyrektor Teatru Narodowego, Nikita Schneider. Jego obecność pani Bernhard zauważa dopiero wtedy, gdy na scenę spada złoty żyrandol. Takich na tym „zadupiu” raczej wcześniej nikt nie widział. Strój dyrektora świadczy o prestiżu jego nazwiska, ale mina mówi jednoznacznie, że jest przerażony miejscem, w które go… zesłali. Nie za alkoholizm, a z zazdrości i niepasującą władzy wizję teatru, ale i tak ma z panią Bernhard wiele wspólnego. Najpierw milczy, gra miną, słusznie oddaje Komediantce scenę. Słucha piosenki za piosenką, i z każdą chwilą nabiera przekonania, że musi pilnie uciekać z teatru, którego właśnie został nowym dyrektorem. Dopiero po kieliszku wódki Schneider zabiera głos. I wtedy „Komediantka” staje się dobitną aluzją do sytuacji krakowskiej kultury.

Bo rolę wygnanego z teatru dyrektora gra Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru Słowackiego, nad którym widmo zwolnienia z absurdalnych powodów wisiało kilkaset dni. „Wiecie, jak to jest, codziennie dźwigać Teatr Narodowy? Narodowy?!” – pyta publiczność dyrektor. Przejmujący jest w tym kontekście finałowy monolog Schneidera, w którym opowiada swój sen. „Przyśniło mi się, że prezydent rzucił się na mnie i mnie dusił. A pan minister sztuki walnął mnie w głowę ciężką pięścią. Burmistrz dał mi kopniaka, a kanclerz marszałek wykręcił rękę”. (Wymienionym, ale też innym politykom, srogo się pod koniec obrywa, na szczęście w wolnej Polsce za wolność słowa twórcy nie trafią już raczej na komisariat.) Dyrektor opowiada dalej: „Przez cały rok śni mi się, że mnie zabijają… wszędzie czyhają na mnie i uderzają mnie w głowę. (…) Będę chodził za panem wszędzie tak długo, dopóki sam pan się nie unicestwi, panie dyrektorze”.

„Całujcie mnie wszyscy w du*ę!”

Schneider jest jednak nieugięty i mimo beznadziejnej sytuacji, w której się znalazł, zapewnia, że nie podda i zbuduje teatr zgodny z jego wizją. A żeby siebie i publiczność utwierdzić w tym przekonaniu, w finale razem z panią Bernhard cytuje Tuwima. „Warszawskie bubki, żygolaki. Z szajką wytwornych pind na kupę. Rębajły, franty, zabijaki. Całujcie mnie wszyscy w du*ę. (…) Socjały nudne i ponure. Pedeki, neokatoliki. Podskakiwacze pod kulturę. Czciciele radia i fizyki. Uczone małpy, ścisłowiedy. Co oglądacie świat przez lupę. I wszystko wiecie: co, jak, kiedy. Całujcie mnie wszyscy w du*ę.” Serce rośnie, publiczność bije brawo. 

Na koniec raz jeszcze o Zuzannie. Premierę „Komediantki” obejrzało wielu znajomych z jej roku. Po spektaklu były kwiaty, gratulacje, uściski, łzy wzruszenia. Dobrze mieć takie wsparcie na początku drogi. 

W rolach głównych: Zuzanna Jagusiak i Krzysztof Głuchowski. Scenografię, kostiumy i plakat przygotował Łukasz Błażejewski, opracowania muzycznego spektaklu dokonał Paweł Harańczyk, a o reżyserię świateł zadbał Wojciech Kiwacz. Charakteryzacje przygotują Artur Świetny, Kaja Jałoza i Julia Kubacka, a realizatorem dźwięku będzie Bogdan Czyszczan.

Ranking aktorów

6 stycznia, 2024 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Ranking 7 najlepszych aktorów wg Łukasza Maciejewskiego:

O Piotrze Siekluckim pisze się najczęściej, najzupełniej słusznie, w związku z jego sukcesami reżyserskimi i menadżerskimi w Teatrze Nowym „Proximie”. Sieklucki, z niewielkiego teatru niezależnego, stworzył w Krakowie jedną z najciekawszych artystycznych przestrzeni dla widzów i artystów, tworzących poza głównym, komercyjnym obiegiem. Zdecydowanie rzadziej wspomina się o jego aktywnościach aktorskich. A jest przecież aktorem pełną gębą (absolwent PWST w Krakowie), i to aktorem bardzo aktywnym. Trudno wyobrazić sobie najgłośniejsze spektakle „Proximy” bez ról Piotra: Stanisław w „Kazik, ja tylko żartowałem”, Matka Boska Częstochowska w „Korze. Boskiej”, Elton John w „Królowej” itd.Sieklucki, niezależnie, czy gra Polaka w spektaklu „NaXuj. Rzeczy o Prezydencie Zelenskim”, czy w muzycznym przedstawieniu Katarzyny Chlebny o Grzegorzu Ciechowskim („Nie pytaj”), wciąż pozostaje tym samym, czasami pociesznym, często okrutnym bohaterem rabelaisowskim. Rubaszność bywa podszyta ironią. Bo właśnie ta cecha, w aktorstwie Piotra Siekluckiego, jest najważniejsza. Bohaterowie Siekluckiego nie chcą być brani serio, ponieważ posiadają ten rodzaj nadwiedzy, którą można tylko obśmiać, wyśmiać, ale nie wyszydzić. Bawią, stając się ostrzeżeniem. Stańczyk, pamiętajmy, też był błaznem. Wiedział i rozumiał więcej.

Cały arytukuł: KLIKNIJ

Oświadczenie zespołu w sprawie Festiwalu Boska Komedia

9 listopada, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

OŚWIADCZENIE ZESPOŁU TEATRU NOWEGO PROXIMA

W związku z nieoczekiwaną decyzją dyrektora artystycznego Festiwalu Boska Komedia o usunięciu spektaklu „Królowa” w reżyserii Piotra Siekluckiego z głównego nurtu konkursu oraz próby ciągłego dyskredytowania naszych osiągnięć, oświadczamy, iż rezygnujemy całkowicie z udziału w festiwalu. Wyrażamy również swój sprzeciw przeciwko segregowaniu krakowskich instytucji kultury przez dyrektora Bartosza Szydłowskiego. W nurcie krakowskim festiwalu od lat brakuje innych instytucji kultury, które są nie po drodze wizji artystycznego świata dyrektora (m.in Teatru Scena STU czy Teatru Bagatela). Pragniemy również zwrócić uwagę na sposób prowadzenia negocjacji przez organizatora festiwalu i dać wyraźny sprzeciw takim praktykom. W związku z otrzymaną informacją o braku wystarczających środków finansowych przeznaczonych na organizację festiwalu i wychodząc naprzeciw trudnościom, zadeklarowaliśmy, iż w ramach konkursu zaprezentujemy spektakl nieodpłatnie, a dyrektor Bartosz Szydłowski, w prywatnej wiadomości przesłanej 14 października br., potwierdził ustalone warunki. O zmianie decyzji i zepchnięciu spektaklu „Królowa” – opowiadającego o życiu i twórczości Mercury`ego oraz historii HIV/AIDS – do ostatniego punktu programu sekcji (gdzie prezentowany jest również teatr studencki i amatorski) dowiedzieliśmy się z konferencji prasowej. Nasza rezygnacja z tegorocznej edycji jest ostateczna, i ma również na celu zwrócenie uwagi władz naszego miasta na niestosowne praktyki i selekcję konkursową. Jesteśmy również w pełnej gotowości na przyszłą współpracę przy budowaniu krakowskiej marki festiwalu. Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego Proxima

Nowy dyrektor

10 października, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Kraków. Premiera „Komediantki”. Dyrektor Teatru Słowackiego wcieli się w postać dyrektora usuniętego z posady

– Krakowska opowieść o teatrze z piosenkami gwiazdy Piwnicy Pod Baranami, Haliny Wyrodek – zapowiada swój nowy spektakl „Komediantka” Piotr Sieklucki. Na scenie Teatru Nowego Proxima debiutująca Zuzanna Jagusiak, której partneruje Krzysztof Głuchowski – dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Premiera 26 października.

„Komediantka” to historia teatru od kulis, literacka mieszanka Antoniego Czechowa („Kalchas”), Thomasa Bernharda i historii SPATiFU – „domu pijaństwa, domu zdrad i miłości, domu, gdzie bawili się nasi najwięksi polscy aktorzy” – zapowiada swoją najnowszą premierę Teatr Nowy Proxima.

To pierwsza premiera sezonu w Teatrze Nowym Proxima i jednocześnie pierwsza odsłona cyklu „Nowe objawienia”, którego założeniem jest wprowadzanie na scenę młodych talentów, którym partnerują uznane postaci krakowskich scen. W „Komediantce” u boku Krzysztofa Głuchowskiego zadebiutuje, Zuzanna Jagusiak, studentka II roku Krakowskiej Akademii Frycza Modrzewskiego.

– Piotr Sieklucki opowiada historię zmarnotrawionego świata artystów – zapowiada Krzysztof Głuchowski. – Ja zagram trochę niedocenionego, nieszczęśliwego dyrektora teatru, który proponuje świetne rzeczy i nikt go nie słucha więc się miota. Ostatecznie ląduje na prowincji, gdzie też jest nieszczęśliwy.

Dyrektor dotąd narodowego teatru na prowincji musi się zmierzyć z miejscową diwą, co okazuje się niemniejszym wyzwaniem, niż utrapienia, jakie miał w stolicy, gdzie gospodarz miasta chciał go wyrzucić z posady dlatego, że był niepokorny.

– Nasza „Komediantka” to wolna adaptacja „Kalchas” Antoniego Czechowa i dramatów Thomasa Bernharda. Ulepiłem z tego historię o aktorzycy, która mierzy się z nowym dyrektorem. On sam został wyrzucony ze swojego wielkiego teatru i wylądował na prowincji, gdzie mierzy się z demonami większymi niż doświadczył wcześniej w wielkim mieście, w narodowym teatrze, gdzie dostawał po uszach od włodarzy za to, że jest niepokorny. Ta postać nasunęła mi trop, jeśli chodzi o obsadę, a Krzysztof Głuchowski przyjął propozycję – wyjaśnia Piotr Sieklucki, reżyser przedstawienia.

Przypomnijmy, wobec Krzysztofa Głuchowskiego od ponad 500 dni toczy się procedura odwołania ze stanowiska dyrektora Teatru im. Słowackiego, którą wszczął organizator sceny – Urząd Marszałkowski w Krakowie. Latem tego roku ogłoszony został konkurs na dyrektora, nazwisko osoby, która od września przyszłego roku pokieruje instytucją, poznamy do końca października. Krzysztofa Głuchowskiego można zobaczyć również na scenie Teatru Słowackiego, gdzie w wybranych przedstawieniach wciela się w postać Senatora w „Dziadach” Mai Kleczewskiej.

ANNA PIĄTKOWSKA, DZIENNIK POLSKI

Wywiad o HIV/AIDS

25 września, 2023 | Biuro Teatr Nowy |

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o HIV/AIDS, ale boicie się zapytać

Agnieszka Karpierz rozmawia z Marią Brodzikowską i Mateuszem Pliczko, przedstawicielami Stowarzyszenia „Jeden Świat”, Stowarzysenia Profilaktyki Zdrowotnej i członkami Federacji Znaki Równości DOM EQ.

Agnieszka Karpierz: Rozmawiam dzisiaj z Panią Marią Brodzikowską – Przewodniczącą Rady Stowarzyszenia, doktorem nauk społecznych, pedagożką resocjalizacyjną, psychoterapeutką systemową. Pani Maria ukończyła również między innymi Studia Podyplomowe „Profilaktyka HIV/AIDS”; i z Panem Mateuszem Pliczko – Prezesem Zarządu Stowarzyszenia, lekarzem, absolwentem studiów podyplomowych z seksuologii klinicznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, uczestnikiem szkoły psychoterapii poznawczo-behawioralnej, obecnie w trakcie specjalizacji z psychiatrii, zatrudnionym w pracowni Katedry Psychiatrii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. 

Spotykamy się wokół tematu Freddiego Mercury’ego i profilaktyki HIV/AIDS. Freddie Mercury jest bohaterem naszego ostatniego spektaklu “Królowa” w reżyserii Piotra Siekluckiego. Freddie zmarł 32 lata temu na Aids, w tym czasie metody leczenia HIV były bardzo niedoskonałe. Pozytywny wynik testu był wtedy równoznaczny z wyrokiem śmierci. Podobno gdyby przeżył jeszcze 5 lat, to mógłby zostać poddany terapii HAART – wprowadzenie terapii umożliwiało nosicielom wirusa życie do późnej starości. 30 lat w medycynie to ogrom czasu. Dziś AIDS traktuje się już jako chorobę przewlekłą?

Maria Brodzikowska: Zdecydowanie tak. Mamy coraz doskonalsze leki, które pozwalają na życie w zasadzie tak samo długo jak osobom niezakażonym, zupełnie normalnie – można podróżować po świecie, można realizować plany zawodowe czy rodzinne. I to co dają jeszcze leki, oprócz możliwości normalnego życia, to – według najnowszych badań – u osób, które są skutecznie leczone antyretrowirusowo i mają tzw. niewykrywalną wiremię (do tego się dąży przy prowadzeniu terapii antyretrowirusowej), – od tych osób nie można zarazić się HIV, nawet przy kontaktach bez zabezpieczenia. To jest taka nowa wiedza, która też jest bardzo pomocna w zwalczaniu stygmatyzacji. 

Mateusz Pliczko: Ja myślę, że zmienił się też cel leczenia. Dziś ten cel jest bardziej ambitny niż kiedyś – już nie tylko zachowanie życia czy zdrowia, ale też coraz bardziej zwraca się uwagę na jakość życia i coraz bardziej stara się tak sprofilować dobór terapii, żeby ta jakość życia była jak najwyższa i żeby to leczenie jak najmniej ingerowało w życie codzienne. Powiedziałbym, że zmieniło się wszystko, oprócz niestety postrzegania społecznego tematu zakażenia, które niestety w wielu przypadkach jest jeszcze mocno osadzone w tych mitach, które narosły w latach 80-tych i, z początkiem lat 90-tych. 

MB: Jak Mateuszu, wspomniałeś o poprawie komfortu leczenia -, to pamiętam, że 20 lat temu, kiedy zaczynałam pracować w temacie, ludzie którzy leczyli się antyretrowirusowo, mieli do brania wielkie garści tabletek – dużych, żelowych. Było to bardzo utrudnione -, branie dwa, trzy razy dziennie. W tej chwili bierze się jedną tabletkę na dzień. To też jest ogromna zmiana w leczeniu. 

AK: Wspomniałeś Mateuszu, że dalej jest takie poczucie odbioru tej choroby jak w latach 80- tych, 90-tych. Kiedy choroba AIDS kojarzyła się głównie ze strachem, wstydem, ostracyzmem i wyrokiem. Myślisz, że dalej jest tak postrzegana? Bo mam wrażenie, że bardzo mało się mówi w mediach, wśród osób młodych, które nie znają tamtej, starej retoryki. Młodzież nie ma praktycznie żadnego wychowania seksualnego w szkole, a co dopiero edukacji na temat profilaktyki HIV/AIDS. Wydaje mi się, że jest bardzo niska świadomość tego tematu wśród młodzieży? 

MP: Tutaj poruszyłaś dwa duże wątki. Jeden to temat profilaktyki, która niestety coraz bardziej nie istnieje w sferze edukacji. Coraz mniej o tym temacie się mówi. To też niestety znajduje odzwierciedlenie w najnowszych danych epidemiologicznych, gdzie rzeczywiście obserwujemy znaczny wzrost liczby nowych zakażeń. A drugi wątek, to kwestia odbioru zakażenia. I tutaj dużo zależy od samej osoby, skąd ona się wywodzi, jaką ma wiedzę. Im większa ta wiedza na temat zakażenia, jeżeli ktoś już spotkał się np. z osobami żyjącymi z zakażeniem, tym odbiór jest rzeczywiście bliższy rzeczywistości. Tym bardziej ta reakcja na ewentualne zakażenie jest spokojniejsza, bardziej racjonalna. Ale niestety w dalszym ciągu zdarzają się pacjenci, którzy odbierając wynik dodatni na HIV, to pierwsze co mają w głowie, to to, co wspomniałaś – wyrok śmierci. I tutaj praca na tym poziomie nadal jest potrzebna. U niektórych to jest po prostu duże zdziwienie, że jak to oni będą mogli jeszcze długo żyć? 

MB: Łącząc tę profilaktykę i ze stygmatyzacją, i z odbiorem wyników, widzeniem perspektywy swojego życia w odbiorze wyniku – tutaj duże znaczenie ma jak ta profilaktyka jest prowadzona. Ona jest prowadzona różnie – czasem jej w ogóle nie ma, czasem jest prowadzona w bardzo straszący sposób. Przychodzą mi do głowy różnego rodzaju kampanie czy plakaty tematyczne, gdzie był przedstawiany stosunek z tarantulą albo z Hitlerem, jako coś co miało zwracać uwagę i uświadamiać, że powinniśmy uważać w seksie. Albo spoty, gdzie była pokazana scena kontaktu seksualnego i następnie ujęcie nóg w prosektorium. Co pokazywało – seks to zakażenie, a zakażenie to śmierć. Jeżeli jesteśmy bombardowani takimi przekazami w profilaktyce – choć w mediach, mam wrażenie, to się zmienia -to trudno, żeby osoba która ma tylko takie informacje, spokojnie zareagowała na wynik swojego testu.

AK: W zeszłym roku pojawiła się informacja o wzroście liczby zakażeń o ok. 90% w stosunku do roku 2021-22. Była pandemia, ludzie się nie badali, dopiero zaczęli się badać po pandemii. Zaniepokoiła mnie ta informacja, uzmysłowiłam sobie wtedy jak mało się o tym mówi, a przecież choroba dalej istnieje. 

MP: Jak najbardziej dalej istnieje i niestety ma się bardzo dobrze, jeśli chodzi o dalszą transmisję i rozwój. Pandemia oczywiście odcisnęła swoje piętno. Pierwszy taki fragment, to fakt zamknięcia punktów testowania na jakiś czas. Nasz krakowski punkt testowania też zamknęliśmy wtedy na trzy miesiące. I, co prawda, po tych trzech miesiącach go otworzyliśmy ponownie, ale zanim klienci zaczęli znowu do nas trafiać, to przez długi czas obserwowaliśmy znaczne mniejsze zainteresowanie testowaniem. Więc to jest taki jeden obszar. Kolejny obszarem jest to, że lekarze, zakaźnicy w tamtym okresie byli bardzo mocno pochłonięci pacjentami z wirusem COVID. Wszystkie oddziały zakaźne były przekształcone w oddziały COVIDowe, w związku z czym, opieka dla tych pacjentów, z już rozwiniętym AIDS, którzy wymagali hospitalizacji, intensywniejszego leczenia była niestety ograniczona. To też mogło wpłynąć na dalszą transmisję. Kolejna rzecz, która w tamtym okresie się zaczęła, to kwestia regulacji emocji. Pandemia była jednak dość dużym stresem, którzy wszyscy przeżywaliśmy. Wiadomo, że mamy różne metody radzenia sobie ze stresem, z lękiem, napięciem. Nie wszystkie z nich są dla nas bezpiecznie, bo w tych metodach znajduje się i korzystanie z używek, z substancji psychoaktywnych ale też z kontaktów seksualnych. I rzeczywiście z naszym rozmów z klientami wynika, że tych rzeczy było znacznie więcej, co też pewnie przyczyniło się do większej liczby nowych zakażeń. Plus to, co Maria już wspominała – każde opóźnienie w rozpoznaniu zakażenia, sprzyja kolejnemu zakażeniu. Bo w momencie, kiedy my wchodzimy z leczeniem, to tak naprawdę w ciągu kilku miesięcy udaje się przerwać łańcuch transmisji. 

AK: Pani Maria jest współautorką programu zajęć z zakresu profilaktyki HIV dla szkół gimnazjalnych. Gimnazjów już nie ma, edukacji w temacie brakuje aktualnie w liceach. Jak można trafić do młodych ludzi. Jak wypełnić tę ogromną dziurę, która jest do wypełnienia i przekazać im wiedzę, na spokojnie, bez strachu? 

MB: Teraz trudno tak naprawdę powiedzieć co jest bezpiecznym tematem w szkole i czasem nie dziwię się nauczycielom. Bo nawet jeśli by chcieli przekazywać jakieś treści, jest w związku z tym sporo obaw. Treści są przekazywane różnie. Pracuję również ze studentami i czasami na zajęciach poruszam ten temat i wiem jak oni są bardzo zainteresowani. Często mówią coś takiego – u nas w szkole nic na ten temat nie było, dlaczego nam o tym nie mówią? Widzę to nawet w punkcie testowania, że taką grupą, która ma więcej świadomości, jest bardziej grupa z mojego pokolenia – tych, którzy w szkole byli w okolicach lat 90-tych – niż młodzież, która teraz wchodzi w dorosłe życie. Myślę, że to też klimat społeczno-polityczny, który ma ogromne znaczenie. To co nas może ratować, to internet i działania prowadzone w sieci, dostosowane do odbiorcy. 

AK: A w DOMEQu? Też mogą młodzi ludzie uzyskać informacje na temat profilaktyki? Przyjść, porozmawiać? 

MP: Tak, regularnie staramy się w DOMEQu bywać z akcjami testowania. Przychodzimy z całym sprzętem na kilka godzin i w tym czasie wykonujemy testy w kierunku HIV, HCV, czyli żółtaczki typu C i kiły, bo jest to podstawowy zestaw chorób przenoszonych drogą płciową. Wyniki można otrzymać w ciągu 15 minut, a to też jest ważne dla wielu osób. Też przy okazji można sporo się dowiedzieć na temat profilaktyki, dróg zakażenia, co robić żeby uchronić się przed zakażeniem. Zapraszamy, jeśli ktoś chce skorzystać. 

AK: Przypomnijmy – DOM EQ to Krakowskie Centrum Równości na ul. Czyżówka 43.

MP: Staramy się być raz w miesiącu, w weekend. Najlepiej sprawdzać media społecznościowe, bo daty nam się zmieniają. Oprócz tego z takich miejsc, z którymi regularnie współpracujemy to wspomnę o drop-in monarowskim, które znajduje się tuż obok czy niektórych klubach LGBT -friendly w Krakowie. 

AK: Pracujecie Państwo jako doradcy okołotestowi w punkcie konsultacyjno-diagnostycznym w Krakowie. Tam też można te testy wykonać. Są bezpłatne? 

MB: Są bezpłatne, anonimowe, nie trzeba mieć do nich skierowania. Można po prostu przyjść. Co prawda, trzeba się zarejestrować przez naszą stronę internetową na konkretny termin, ale to jest taka rejestracja na zasadzie otrzymania terminu. Zostawia się hasło, pod którym chce się wykonać badanie. Są anonimowe, więc nie zbieramy żadnych danych. Na samo hasło umawia się na konkretną godzinę, rzadko kiedy jest tak, że trzeba poczekać na korytarzu. Wynik czeka następnego dnia, jest wydawany przez doradcę. Pracujemy od poniedziałku do piątku, od 15-tej do 18-tej. 

AK: A kontakt telefoniczny, interwencyjny? Gdzie młodych ludzi kierować, jeśli chcieliby zadać jakieś pytanie? 

MB: Często się zdarza, że dostajemy zapytania przez nasze social media, na FB Stowarzyszenie Jeden Świat. 

MP: Oczywiście drogą mailową, jedenswiat.krakow@gmail.com

MB: Jest jeszcze telefon zaufania AIDS, dotowane przez Krajowe Centrum ds. AIDS, czynny od poniedziałku do piątku od 9.00 do 21.00.

AK: Co można młodzieży powiedzieć, tak na spokojnie, informacyjnie, nie strasząc – by korzystali z życia seksualnego, ale mądrze, bo nie chodzi tylko o ciążę, ale również o choroby? 

MB: Czasem jak rozmawiam z młodymi dorosłymi w punkcie, to mówię im o tym, że chodzi o to, żeby to było dobre doświadczenie. I dlatego warto o siebie po prostu zadbać. Żeby nie musieć się obawiać. 

MP: Te pierwsze kontakty nieraz są same w sobie obciążone jakimś napięciem, lękiem. Bo wszystko, co nowe, oprócz ekscytacji łączy się z pewnego rodzaju lękiem. Żeby sobie tego lęku nie dodawać w kwestii zdrowotnej, warto sięgnąć po sprawdzone i pewne metody profilaktyczne np. najprostsza metoda, jaką stanowi prezerwatywa, która w dalszym ciągu jest użyteczna. Mamy też metody farmakologiczne zabezpieczania przed zakażeniem, ale ta prezerwatywa jest po prostu łatwiejsza w dostępie niż dostanie leków, recepty i nie obciążająca organizmu. Warto jeszcze wspomnieć o PrEPie – metodzie profilaktyki farmakologicznej, o której się mówi od dobrych kilku lat. Na początku w Polsce była słabo dostępna, co było związane z jej wysoką ceną. Miesięczny koszt profilaktyki wtedy był rzędu 2000-2500 zł, więc to rzeczywiście była kwota zaporowa. W tym momencie ten koszt wynosi 150-200 zł, jeśli chodzi o same leki. Oczywiście do tego dochodzą badania, dochodzi jeszcze kwestia wizyt u lekarza, bo rozpoczęcie tej profilaktyki wymaga spełnienia kilku wstępnych warunków, ale jest to jednak już dostępne i są lekarze, którzy prowadzą tego typu profilaktykę. Taką stroną, która dość dobrze opisuje i kieruje jest prep.edu.pl

MB: Tak, z tych profilaktycznych rzeczy – dwie nowości, o których warto wspomnieć to właśnie PrEP i U=U (od red. undetectable equals untransmittable), czyli niewykrywalne znaczy nie zakażające. Leczenie jako profilaktyka to jest ważny, nowy trend. 

MP: Bardzo się cieszę, że temat profilaktyki zakażenia jest podejmowany przez świat teatru. Bo myślę, że każda droga dotarcia do społeczeństwa jest istotna, a teatr ma bardzo dużą siłę oddziaływania. Jak tylko dostałem od Państwa zaproszenie, to bardzo się ucieszyłem, że jest. Bo jest to kolejny obszar, który tematem się zainteresował. 

Przydatne informacje: 

https://stowarzyszeniejedenswiat.org/ https://www.facebook.com/StowarzyszenieJedenSwiat, e-mail: jedenswiat.krakow@gmail.com https://www.aids.gov.pl/ – Telefon Zaufania HIV/AIDS, 9.00-21.00, od poniedziałku do piątku – z wyłączeniem dni ustawowo wolnych od pracy. 801 888 448* lub 22 692 82 26 (*połączenie płatne tylko za pierwszą minutę) 

DOM EQ – Krakowskie Centrum Równości, ul. Czyżówka 43 

Punkt Konsultacyjno-Diagnostyczny (PKD) w Krakowie, Pl. Szczepański 13 – anonimowe i bezpłatne testy w kierunku HIV, 15.00 – 18.00, od poniedziałku do piątku 

https://prep.edu.pl/ – profilaktyka przedekspozycyjna 

http://drop-in.krakow.pl/ – ul. Krakowska 19, 31-062 Kraków; miejsce dziennego przebywania, z szerokim zakresem działań socjalnych i edukacyjnych dla osób używających narkotyków w sposób problemowy oraz dla osób uzależnionych od narkotyków.

Recenzje „Królowa”

23 maja, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Zdegenerowane legendy czy zagubieni chłopcy?

„Królowa” wg scen. i w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.

Legenda czy degenerat? Szalone lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte ubiegłego stulecia pełne były idoli, do których pasowałyby oba określenia. Elton John, David Bowie, czy tytułowa na afiszu Teatru Nowego Proxima „Królowa”, czyli Freddie Mercury. Wszyscy oni kwestionowali przyjęte normy społeczne swoją muzyką i stylem życia. Zestawiłem tę trójkę nieprzypadkowo, byli mocno ze sobą powiązani, zarówno Londynem, poglądami, kreatywnością, ale przede wszystkim kwestionowaniem binarnego podziału płci, otwartością seksualną. Jeśli film Bryana Singera „Bohemian Rhapsody” jest biografią zespołu Queen skupiającą się na Mercurym takim, na jakiego się kreował, to „Królowa” (przedstawienie w reżyserii Piotra Siekluckiego) jest biografią frontmana takim, jakim był.

Spektakl zaczyna się od najmłodszych lat Farrokha Bulsary (prawdziwe imię Freddiego Mercury’ego) na Zanzibarze w stołecznym Stone Town, co ułatwia zrozumienie późniejszych faktów z jego życia. Dowiadujemy się o pochodzeniu i poglądach rodziców (Michał Felek Felczak, Martyna Krzysztofik), wyznawaniu zaratusztrianizmu oraz podróży przyszłego muzyka do szkoły z internatem w Indiach (zarówno Zanzibar, jak i Indie powiązane były z Koroną Brytyjską). Ten rozdział w życiorysie opowiedziany jest świetną choreografią (Karol Miękina), szczególnie Maks Stępień grający Farrokha zachwyca płynnością ruchów, wyczuciem przestrzeni zaprojektowanej przez Łukasza Błażejewskiego.

Wkrótce po powrocie Farrokha z Indii, na Zanzibarze wybucha wojna, jego rodzina emigruje do Londynu dzięki temu, że ojciec pracował w ambasadzie Zjednoczonego Królestwa. Już nie Farrokh, ale Freddie Bulsara (Adam Zuber) poznaje Mary (Martyna Krzysztofik), oświadcza się jej, poznaje członków zespołu Queen (Sebastian Szul, Damian Rusyn, Dominik Olechowski). Dosyć szybko ujawnia się homoseksualna orientacja Freddiego, co początkowo wyśmiewane jest przez kolegów, a opłakiwane przez narzeczoną.

Akcja przyspiesza, pominięte zostają okoliczności powstania pierwszych trzech albumów, przechodzimy od razu do ogromnego sukcesu „Bohemian Rhapsody”. Freddie Mercury (Arti Grabowski) dokonuje coming outu w tekście tej piosenki, jeszcze zaszyfrowanego. Prawda wychodzi na jaw, gdy utwór interpretuje Elton Johna (Piotr Sieklucki). Scena ta jest jedną z lepszych w spektaklu: od suspensu wydawcy płyty Petera (Michał Felek Felczak), przez wprowadzenie Eltona Johna, po przesłuchanie nagrania, podczas którego obserwujemy reakcje pozostałych postaci (ruchy aktorów – subtelne – dodają humoru sytuacji).

Pojawia się nieunikniony temat AIDS. Motyw choroby jest świetnie prezentowany, rozwija się od pojedynczych i dyskretnych wzmianek, po tragiczną śmierć i pokazanie skali epidemii. Kolejno dowiadujemy się, kto choruje w otoczeniu Freddiego, przenosimy się do Nowego Jorku lat osiemdziesiątych, długaśną historię wirusa HIV opowiadana nam Dr Atkinson (Marcin Mróz), co otwiera nowe pola dyskusji, na tematy takie jak europejski kolonializm i imperializm w Afryce, czy wyzysk Haiti przez Stany Zjednoczone. Cierpiący na „pedalską chorobę” są stygmatyzowani przez osoby u władzy: Nixona (Artur Wójcik) i Jana Pawła II (Piotr Sieklucki).

Freddie jawi się jako największy hedonista XX wieku, który zapłacił największą cenę za tę postawę. Jedną z głównych scen spektaklu są trzydzieste dziewiąte urodziny Mercury’ego w jego posiadłości Garden Lodge, podczas której jesteśmy świadkami impulsywnych reakcji gwiazdora, poznajemy jego introwertyczną naturę. Ten dzień przyciągnął wielu degeneratów (Maciej Godoś, Mateusz Mosiala, Artur Świetny, Paweł Rupala, Agnieszka Karpierz), z przyjemnością ogląda się kostiumy nawiązujące do kreacji znanych z wcieleń scenicznych solenizanta.

Na końcu tego emocjonalnego rollercoastera mamy scenę powolnej agonii muzyka. Narratorem staję się jego miłość – Jim Hutton (Michał Felek Felczak), streszcza ostatnie dni chorego. To maladyczne momenty. Freddie leży w wannie (ta sama, którą przenoszono na imprezie urodzinowej), nagie ciało okrywa prześcieradło. Ślady krwi kontrastują z bladym ciałem. Nie słyszymy „Show Must Go On”, oglądamy piękną scenę przytulenia się młodego Farrokha Bulsary do wychudzonego, sinego ciała Freddiego Mercury’ego. Legendarne słowa „Mama, just killed a man” nabierają kolejnego znaczenia. Jim był z Freddiem do końca, w przeciwieństwie do Mary, która nie wybaczyła byłemu narzeczonemu zmiany orientacji.

Wątek homoseksualizmu miesza elementy humorystyczne z tragicznymi, do tego mamy emocje Mary, krętactwo Freddiego, naznaczenie przez AIDS, rady Eltona Johna, któremu nie obce były podobne doświadczenia. Prowadzeni jesteśmy przez życie trzech wcieleń gwiazdora. Nasuwa się pytanie, czy nie byli to po prostu zagubione dziecko, chłopak i mężczyzna? To los osoby, która przyszła na świat zaraz po II wojnie światowej, wychowanej w konserwatywnym domu, uprawiającej zawód, w jakim marzenia przegrywają z pragmatycznością i ciężką pracą.

Jest to nie tylko największy spektakl Proximy pod względem obsady (siedemnastu aktorów), góruję nad resztą propozycji w repertuarze dbałością o szczegół, mnogością poruszonych tematów. Postać Mercury’ego musiała odegrać ważną rolę w życiu reżysera, czego efektem lepsza teatralny portret idola niż ten filmowy z 2018 roku. Teatr Nowy Proxima w Krakowie można już nazwać miejscem specjalizującym się w biografiach nietuzinkowych muzyków. Widać rozwój formuły, większą śmiałość w podejmowaniu tematów, wielowymiarowość ukazywania gwiazd. Wysoko zawieszoną przez „Korę. Boską” poprzeczkę, podniosła „Królowa”.

——————————————————————–

Bajka do zaśpiewania

„Królowa” w reż. Piotra Siekluckiego, w Teatrze Nowym Proxima. Pisze Artur Grabowski na portalu teatrologia.pl

Nie sposób nie ruszać się i nie wzruszać na tym queerowym musicalu. Muzyka przecież łagodzi nieobyczajność, fobie kuruje, a preferencje uzgadnia, kiedy zwyczajowo do niezgody dochodzą, przeciwne obrawszy kierunki w przestrzeni wzajemnych przemilczeń i niedomówień. Lubimy takie imprezy, bo na nich śpiewem i tańcem bałaganimy sobie w niczyim domostwie bezkarnie, przewidując, że nazajutrz, jakimś cudem, będzie posprzątane. Łączy nas to, co nieuświadomione i niewypowiedziane, jednoczy nas znajoma melodia i niezrozumiałe, ale natrętnie powracające, słowa w obcym, a jakoby powszechnym, języku. Ach, ta upajająca niesprecyzowanym sensem niekonieczność rozumienia, ta uwalniająca od znaczących konsekwencji frywolność interpretacji! Czyż nie tak słuchało się przebojów na prywatkach? Ale, czy nie działo się to w zamierzchłej epoce słodkiej bezmyślności?

W czasach przedmaturalnych niedojrzałość rozkwitała w nas naszą własną potencją, a my kochaliśmy ją za to jak siebie samego… w bliźnim. Byliśmy zakochani w sobie i wzajemnie. Czyż bowiem miłość nie przytrafia nam się wówczas, kiedy on lub ona podstawia nam lusterko z konterfektem wartym adoracji? Wszyscyśmy to przeżywali, wszyscy chcemy przeżyć to raz jeszcze. Zabawa wchodzi nam w krew, uzależnia, bo podtrzymuje stan euforii i zarazem zabija – tych, którzy przedawkują. Ale cóż z tego, że wiadomo, jak takie życie się skończy, jeżeli życie jakiekolwiek inne skończy się i tak. Logika śmierci nieubłaganie układa każdą biografię w lament, epitafium, kadysz. Jasne, że ostatnia piosenka koncertu będzie żałobna, ale póki co – Show must go on. Chcemy żyć pełnią życia, bo mamy świadomość jego nieuchronnych brzegów? Bo czujemy lęk przed niespełnieniem tego, czego życie się od nas domaga? Czy też może, zatracając się w życiu, bronimy się przed wezwaniem (jawiącym się w przebraniu nadziei) do tegoż życia przemiany w życie bardziej żywe?

Rockowa opera na krakowskiej scenie kameralnej miała okazję wznieść się na poziom tragedii z egzystencjalnym pytaniem w sednie, mogła też pozostać na poziomie buffo i łaskotać peryferia serca. Śpiewogra z baletami o wokaliście zespołu Queen, autorze tekstów i kompozytorze znanym jako Freddie Mercury, mogła być heroiczną biografią: świętego grzesznika, męczennika ekstazy, ofiary i ofiarnika zarazem. Bohater opowieści był wszak postacią dramatycznie farsową, twórcą własnej legendy, któremu śmierć nie przeszkodziła spełnić się w autokreacji, a nawet przyszła mu w sukurs jakby w samą porę, bo u szczytu powodzenia, zanim sam by się zniszczył… Jak do tego doszło i co z tego wynikło? Ot, bajka do zaśpiewania.

Od pierwszej sceny czujemy, że będzie zabawnie i zabawowo. I ta zapowiedź spełniłaby się niemal zupełnie, gdyby czary radości nie przepełniła gorycz dydaktycznego finału. Nad martwym ciałem, nad przerażającą mumią wielkiego Perfomera Życia nie brzmią bowiem fanfary, nie wybrzmiewa milczenie, nie słyszymy nawet brytyjskiego hymnu (jakże tu pasującego), którym kończyć się zwykły niegdyś premiery w teatrach na Wyspach. Przeciwnie, na koniec oskarżycielski głos zza ściany wprowadza dysonans (zapewne zamierzony) w koncertowo zagrany pean na cześć Królowej. Czyżby orkiestra zgubiła melodię, bo spanikowała przed tajemniczym cenzorem? Ten dramaturgiczny wtręt spowodował, że po spontanicznych brawach, szczerze rzęsistych, zaczęła narastać we mnie wątpliwość, czy aby nie dałem się w coś wkręcić… Czy aby czarująca balanga w rytm wiecznie młodych kawałków nie miała mnie zaczarować, żeby na koniec niepostrzeżenie wcisnąć mi belferską nauczkę, z którą grzecznie wrócę do szkolnej ławki?

A przecież radości z oglądania tego spektaklu ani na moment nie zepsuła mi bolesna historia umierania bohatera. Była to bowiem radość tragiczna tym bardziej, że nie do odparcia mimo swojej niestosowności. Wystawiając na próbę moje pragnienie oddania się ekscytacji porywającą muzyką, która na dodatek co najmniej połowie widowni przypominała bezpowrotną młodość, oraz moją uczciwość w obliczu ludzkiego cierpienia, reżyser i dramaturg w jednym osiągnął efekt zaiste słodko-gorzkiego doznania. Żałobny show okazał się zarazem zabawny i wzruszający, wesołkowaty i komiczny w swojej campowej estetyce, potraktowanej z rozsądną autoironią, i dojmująco smutny w swojej konfesyjnej ekspresji, podanej bez fałszu, ale i bez silenia się na naturalizm efektownych afektów. Szczególna mieszanka ckliwości i drwiny, blichtru i błyskotliwości, jaką może pochwalić się gejowski kicz, nie narzuca się bezczelnie, nie budzi przeto sprzeciwu, a raczej rozbraja wszelką krytykę. Gołe pośladki, zwisające brzuchy, kolorowe fryzury kojarzą się bardziej z dziecinnym wygłupem niż jakąkolwiek manifestacją politycznej dojrzałości. Niewinność, łagodność i co najwyżej frywolność. To za to miałby ich karać… Bóg? Król? Sędzia? Moralista?

Aktorsko przekonujący w każdej kreacji, w niektórych momentach spektakl wznosi się na poziom mistrzostwa. Parodystycznie wykreowana przez Piotra Siekluckiego postać Eltona Johna kładzie na łopatki najznamienitszych mistrzów aktorskiej szkoły krakowskiej.

Może kiedyś Jan Peszek potrafiłby sprawić, że nie sposób nie polubić podstarzałego pazia w jedwabnym żabociku, który obnaża przed nami swoją błyskotliwą inteligencję, dziecinną niewinność i miękkie serce tonem kuszącej propozycji erotycznej. Brawurowa interpretacja Bohemian Rapsody, którą Elton, uznany artysta, wygłasza na użytek Freddiego, młodocianego adepta sztuki (w tym sztuki erotycznej), w studiu nagrań, ale faktycznie jakby w gabinecie psychoanalityka, to majstersztyk nie tylko aktorski, lecz i literacki. Sieklucki nie pierwszy raz zresztą objawia niebywały talent parodystyczny, inteligentnie wyłapując niuanse społecznych ról i obnażając szwy kabotyńskiego kostiumu, który wszyscy nosimy, ale tylko nieliczni potrafią się z nim obnosić z godnością właściwą gwieździe. A gwiazdą jest tutaj każdy. Gwiazdorstwo nie jest bowiem aktorską manierą, lecz celem samym w sobie, bezinteresowną sztuką bycia osobą sceniczną, wystawianiem na pokaz najintymniejszej nagości, ale w kostiumie ironii, tej zbroi nadwrażliwych. Zamiłowanie do przesadnego stylu glamour, w innych okolicznościach drażniącego gusta estety, tutaj jawi się jako świadoma siebie czysta forma, pozbawiony głębszych treści błyskotliwy wybryk sztuczności, manifestacja tryumfu sztuki nad naturą, która za chwilę objawi swoje odrażające oblicze i swój oszpecony korpus.

Zdecydowanie najlepiej wypada początek, kiedy to zapoznajemy się z egzotyczną ojczyzną przyszłego rockmana, a jego dzieciństwo jawi się nam wyraziście jako źródło twórczości. Brawurowo szybki montaż scen rozgrywających się w rodzinie artysty, ilustrowanych fragmentami piosenek brytyjskiej kapeli, obrazuje narodziny gwiazdy z traumatycznego doświadczenia wyobcowania i opuszczenia. Dla mnie ten łańcuch skojarzeń był objawieniem, bo dotarła do mnie wewnętrzna logika dzieła złożonego z piosenek puszczanych zwykle mimo uszu. W teatralnej interpretacji dzieło to stopniowo odsłoniło swoją spójność, obnażył się podtekst niezwykłej jedności stylu zespołu Queen. W roli artysty w wieku dojrzewania wystąpił młodziutki tancerz (Maks Stępień jako Farrokh Bulsara), który niemal bez słowa wytańczył przed nami emocje chłopca poznającego świat na rajskiej wyspie Zanzibar.

A tańczy naprawdę z wdziękiem. Potem będzie już mniej sielankowo. Zanim dziki Farrokh stanie się dekadenckim Freddiem chłopiec w nim będzie musiał doznać bolesnej przemiany w młodego mężczyznę. Wyjście, a właściwie wygnanie, z rodzinnego domu okupi młodzieniec bolesnym doświadczeniem społecznym, jakie udzieli mu szkoła z internatem w dalekich Indiach, a potem konieczność zagospodarowania wolności w zachodnim świecie.

Łatwo dajemy się przekonać, że przyszły piosenkarz i kompozytor chce być artystą niejako od zawsze, bo po prostu kocha piękno, ale i kocha samego siebie. Te dwie miłości, jeśli dobrze odczytuję sugestie dramatu, złożą się na jego homoerotyczne pragnienia, które w końcu wyznaczą mu los. Chłopak dziwnie się ubiera, projektuje ciuchy i prowokuje kolegów.

W końcu jednak wszyscy ulegają jego urokowi, a on umie korzystać z wrodzonej charyzmy, zostaje liderem kapeli, która przetrwa trzy dekady. W ambitnego pretendenta do pozycji gwiazdy światowych scen wciela się teraz kolejny tancerz, nieco starszy, upozowany na nieokrzesany diament z epoki hippisów (Adam Zuber jako Freddie Bulsara). Na razie jest jednym z wielu równie pięknych ciał w ruchu. Za chwilę jednak młokosa tego, tyleż utalentowanego, co bezczelnego, zobaczymy w wytwórni płytowej, gdzie spotyka Eltona Johna, swojego mistrza i, jak się okaże, protektora – również geja i również zafascynowanego kiczowatym pięknem epoki plastiku, organicznych kształtów, miękkich pluszów i jaskrawych barw. Elton to intelektualista, arystokrata świata glamour. Kontrast między nimi przekształci się później w związek uzupełniających się osobowości, w duet wzajemnej fascynacji – młodego z wyrafinowanym i doświadczonym mistrzem, starego z niewinnie i uroczo zepsutym efebem.

W tym momencie wszakże zaczyna się inna opowieść…

A właściwie swoiste studium – wrażliwości queerowego artysty, tej mieszanki sentymentalizmu i zmysłowości, nieokiełznanego narcyzmu i zapętlonych kompleksów, ekshibicjonistycznych pragnień i lęku przed wydaniem się na okrucieństwo cudzych spojrzeń. W postać Freddiego, już Freddiego Mercury wciela się teraz (i tak zostanie do końca) Artur (Artie) Grabowski, znany artysta performer, poważny profesor akademii, ale też doświadczony aktor teatrów offowych.

Fizycznie podobny do bohatera dramatu, udatnie przy tym wystylizowany i znakomicie naśladujący język ciała rockmana, który wszyscy pamiętamy z koncertów, wchodzi na scenę niczym ożywiona legenda. Tym wejściem otwiera trzeci akt dramatu; wypełnią go imprezy w posiadłości gwiazdora, znowu uroczo ilustrowane piosenkami idola pokolenia zimnej wojny.

Szaleństwo narasta, beztroska zabawa przekształca się w orgię, żeby osiągnąć kulminację w momencie, kiedy Freddie brutalnie wyprosi gości. Rytm emocji funkcjonuje zatem znakomicie, ale sekwencji wydarzeń brak wypełnienia czymś intelektualnie cięższym niż obyczajowy obrazek z życia ekscentrycznej elity.

Funkcja tych scen ograniczy się do zilustrowania artystowskiego prowadzenia się brytyjskiej bohemy; życia, trzeba przyznać, pustego, bo sprowadzonego do seksualnych ekscesów. Nawet jeżeli było tak naprawdę, to przecież nie o literalną prawdę chodzi w teatrze, lecz o prawdziwszą od niej prawdę dramatu, który ze swej istoty poszukuje punktu zaczepienia dla umysłu. Dlatego pod koniec tej części napięcie dramatyczne siada, a wraz z nim słabnie napięcie uwagi. Wciąż możemy cieszyć się piosenkami i tańcem, ale teraz teksty i kompozycje Królowej niczego już nie odsłaniają, głaszczą tylko nasze zmysły, drażnią powierzchnię pamięci. Szkoda, bo wizualna strona spektaklu wciąż fascynuje za sprawą efektownych kostiumów, oszczędnej, lecz wyrazistej scenografii oraz profesjonalnego tańca (choreografia Karol Miękinia), niemal niezależnie prezentującego się w tej składance scenicznych gatunków.

Przede wszystkim jednak sukces zapewnia spektaklowi aktorstwo. Artur Grabowski potwierdza swoją artystyczną klasę, okazuje się znakomitym, dobrze przygotowanym do występu performerem. Widać, że naprawdę budzi w sobie Freddiego, niemal powtarza jego świadomy narcyzm i jego bezlitosną samowiedzę, bo ma faktycznie charyzmę gwiazdora, bezczelność przystojniaka, inteligencję artysty i nie zakopuje tych talentów. Komponuje w jednolitą rolę każdy detal, gra całym ciałem; wygięciami, wymachami, podskokami atakuje zmysły i emocje, promieniuje energią i skupia ją wokół siebie. Pomysł wykorzystania naturalnego potencjału Artiego w tym waśnie spektaklu sprawdza się znakomicie, a jego performerska odmienność od reszty aktorów niejako automatycznie wyznacza mu centralne miejsce na scenie. Kiedy na koniec wysmaruje się błotnistą substancją, która efektownie zaschnie na jego ciele zanurzonym w czerwonej wannie, zobaczymy w nim rzeźbę, figurę śmierci tak bezpośrednio dotykającą naszego ciała, jakby odbywał się na naszych oczach już nie spektakl, a performans plastyczny właśnie. Jakby umierający Freddie oddawał swoje ciało innemu artyście…

Gdyby wypadki sceniczne potoczyły się tym torem, siedziałbym przykuty do fotela, podrygując w miejscu nogami. Niestety biografia artysty w zasadzie kończy się wtedy, kiedy zaczyna obrastać sensem, bo przekształca się w opowieść o zarażonym, przerażonym i cierpiącym mężczyźnie wykluczanym przez okrutnych prawicowców (głosujących na Reagana), tradycjonalistów (z Pałacu Buckingham) i katolików (zaczadzonych nauczaniem JP2) oraz nieczułe prawo, zakazujące homoseksualnych małżeństw. Dowiadujemy się o chorobie wokalisty, o jego odmowie zrobienia testu, o jego ostatnich chwilach w objęciach kochanka. W międzyczasie na scenę wkracza doktor i wygłasza długi monolog o tym, jak to zaczęła się i rozwinęła epidemia, której ofiarami byli wyżej wspomniani niewinni czarodzieje. Ciekawe, ale dramaturgicznie autodestrukcyjne. Bo prelekcja na temat naukowo ujęty przekłuwa balonik uprzednio nadmuchany zabawą, a balon nadęty nieszczęściem wypuszcza w chmurę. Zostaje szary sznurek smutnej narracji maladycznej, opowieść o wielkości i małości człowieka, który nad poziomy wylatał, a na wielkomiejski bruk upadł. Ścieżka spełnienia i niesytości życia mimowolnie traci orientację w scenicznym świecie przedstawionym na rzecz drogi przez mękę, budzącej wprawdzie współczucie, ale nieprzekonującej jako tragiczny mit. Szkoda. Tu jednak wychodzi na jaw rzeczywista intencja, z jaka wzniecono ten cały bałagan, skutecznie wkręcając widza w szaloną imprezę.

Autor scenariusza słusznie drwi z interpretacji, jakoby epidemia wirusa HIV była Bożą karą, która należała się pederastom. Taką karą nie jest żadna katastrofa, masowo dotykająca ludzkość. Zarazy, kataklizmy, wojny, ludobójstwa napawają nas przerażeniem, bywają lekcją, pozostawiają traumatyczne ślady w psychice. Proza natury jest bardziej brutalna niż poezja humanistycznych interpretacji. Dlatego nie jest też prawdą, że ta akurat choroba wymierzyła swoje ostrze w grupę radośnie kochających się wolnych ludzi, odbierając im prawo do cieszenia się życiem, a wreszcie czyniąc ich ofiarami społecznego odwetu. To przecież nie homoseksualizm jest przyczyną rozprzestrzeniania się wirusa, lecz… beztroska, nazywając rzecz eufemistycznie. Cierpiący na AIDS ma prawo do pomocy i do empatii, ale będące skutkiem choroby cierpienie nie czyni nikogo męczennikiem poległym na ołtarzu wolności, sztuki czy pięknego życia. Nagi ból pod skórą lub pod czaszką nie jest przedmiotem tragedii, bo nie uwzniośla, lecz degraduje ludzką egzystencję. Morał z opowieści o Freddiem Mercurym, wielkim artyście i wielkim cierpiętniku, ma zatem wymowę całkiem przeciwną niż ta, która wybrzmiewa w epilogu dramatu Piotra Siekluckiego, kiedy to ciało młodziutkiego tancerza z początku jednoczy się na koniec z glinianą figurą samego siebie, na tle zasłoniętej kurtyny. W tym momencie słyszymy bowiem, że „chłopiec” tulący się do martwego ciała Idola, stanie się niewinną ofiarą politycznych represji, które jakoby dotykają gejowską społeczność. Jest to nie tylko zwyczajne kłamstwo, ale jest to również mimowolnie ironiczna kompromitacja takiego poglądu… Wystarczy bowiem powrócić do wcześniejszych scen tego tutaj spektaklu, żeby przekonać się, że mamy do czynienia z grupą ludzi czerpiących korzyść z porządku społecznego, który z pasją potępiają.

Ale nie chcę kończyć, serwując z kolei własną belferską pouczankę… Wnioski, jakie wyciągnąłem z przedstawienia, nie zepsują mi przyjemności pozostałej po niemal dwugodzinnym obcowaniu ze znakomitym teatrem; nie umniejszą radości, którą daje niezmącone niczym obcowanie z powierzchnią, z formą, a niechby i z kiczem – ze zmysłowym powrotem w świetlistą szarzyznę czasów młodości. Nie sposób bowiem nie ruszać się i nie wzruszać na tym queerowym musicalu. Ostatecznie łączy nas rytm pieśni i falowanie tańczących ciał, a dzielą słowa i języki. Idźcie, poddajcie się Królowej, bo wszyscyśmy jej poddanymi.