Po premierze!
ONET. PL. Dawid Dudko
„Kazik, ja tylko żartowałem” w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie: jego ból nie jest większy niż nasz.
Kazik zaśpiewał o bólu swoim, naszym, a przede wszystkim prezesa Kaczyńskiego. Jego kolega, Staszek, mówi i wyśpiewuje ból pokoleń. O frustracjach, którym na imię Polska, opowiada najnowszy spektakl Piotra Siekluckiego, „Kazik, ja tylko żartowałem”. Lider Kultu cały czas się w nim przewija. Duchem.
Biografia Kazika Staszewskiego, któremu szefostwo radiowej Trójki zrobiło darmową reklamę nieudolną próbą bojkotu, mogłaby posłużyć za materiał na niejedno przedstawienie. Ale choć słychać tu największe przeboje Kultu, a podtytuł „historia człowieka, który był jak Polska” jak ulał pasuje do legendy rodzimego rocka, zamiast biografii dostajemy społeczny manifest. Opowiedziany przez fikcyjnego kolegę, a trochę konkurenta i alter ego (Staszek od Staszewski?) nieobecnego na scenie Kazika. Na pierwszy rzut oka łączy ich wkur****ie na komunę. Dzieli liczba fanów. Kazikowi się udaje. Staszek zazdrości, bo jemu trochę mniej.
„Kazik, ja tylko żartowałem” w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie: o polskiej wódce i polskim wstydzie
„Kazik, ja tylko żartowałem”, według dramatu Ziemowita Szczerka (wcześniej z sukcesem wystawiono w Nowym jego „Wiedźmina. Turbolechitę” z Juliuszem Chrząstowskim), przeprowadza nas przez szarą Polskę lat 80. i 90., aż do kolorowej współczesności. I tak tłem dla piosenek Kultu („Arahja”, „Polska”, „Do Ani”), ale też Budki Suflera („Jolka, Jolka”), Maanamu („Krakowski spleen”) czy Big Cyca („Berlin Zachodni”) jest opowieść o tęsknocie za kapitalizmem (a później o rozczarowaniu nim), nadziejach pokładanych w Solidarności i Wałęsie, oraz pierwszych wolnych wyborach. Ale nie tylko. Jest też o polskich weselach, polskiej wódce i polskiej zakąsce. A przede wszystkim o polskich kompleksach.
Staszek, grany przez dyrektora i reżysera Piotra Siekluckiego, nie wylewa za kołnierz, jak na prawdziwego rockmana przystało. Marzy o karierze. Gdy na rynku robi się gęsto od rozchwytywanych kapel, zakłada zespół z czterema Marcinami (świetni muzycy pod kierownictwem Pawła Harańczyka). W typowym PRL-owskim mieszkaniu z meblościanką (scenografia i kostiumy Łukasza Błażejewskiego) relacjonuje wyjazdy na „jumę” do Niemiec (bo „okraść Niemca to nie grzech”), handlowanie przegranymi kasetami, albo poznanie ukochanej Mariolki (Katarzyna Chlebny), z którą będą tworzyć muzyczny duet.
Koncepcja Szczerka i Siekluckiego, w którą tak mocno zostaje wplątany tytułowy Kazik, w pierwszej chwili budzi lekką konsternację. Czy historii przemian nie mógłby opowiedzieć wywołany do odpowiedzi muzyk, a nie jego fikcyjny naśladowca? Dlaczego, jeśli zamiast Kazika dostajemy Staszka, to śpiewa on wyłącznie numery swoich znanych kolegów? Umowność „Kazik, ja tylko powiedziałem” jest zapewne podyktowana chęcią uniwersalizacji bohatera, próbą opowiedzenia o frustracjach i lękach typowego Polaka. Spektakl wymaga, byśmy uwierzyli, że stworzony z mitów i stereotypów wąsacz, o którym nikt nie słyszał, to polski every man. Z nim, jak zdają się sugerować twórcy, najłatwiej jest się pośmiać i popłakać nad wspólnym losem. I zanucić przeboje, z których powinniśmy być dumni.
„Kazik, ja tylko żartowałem” sprawdza się jako rockowa, sentymentalnie łapiąca za serca, narodowa ballada o wypieraniu kultury ludowej w imię mitycznego Zachodu. Ballada czasem naiwna, przewidywalna, moralizatorska i nazbyt powierzchowna, ale czuła i szczera. Tą szczerością spektakl, któremu szczęśliwie udaje się być nie tylko koncertem z dopisanymi monologami, wygrywa. I wykonaniem! Piotr Sieklucki jako Staszek szarżuje na bardzo cienkiej granicy, ale potrafi być w tym przerysowaniu naprawdę rozkoszny. Naśladuje mistrzów polskiej piosenki, dorównując im głosem. Kolejny raz swojej charyzmy dowodzi też Katarzyna Chlebny. Nie ma wątpliwości wobec słuszności wyboru jej do roli Ewy Demarczyk (przedstawienie na scenie Nowego w grudniu).
Nie wiem, czy ten wspólnotowy, muzyczny powrót do przeszłości może ukoić narodowy ból. Ale nawet jeśli jest plastrem tylko na jedną ranę, to wszystkim wyjdzie na zdrowie, gdy Polska, o której śpiewa Kazik, będzie bolała choć trochę mniej.
Gazeta Wyborcza. Witold Mrozek
„Kazik, ja tylko żartowałem” Ziemowita Szczerka w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.
Ziemowit Szczerek i Piotr Sieklucki zrobili spektakl z Kazikiem w tytule i piosenkami Kazika na scenie. Tak próbują opowiedzieć ostatnie cztery dekady historii Polski.
Najpierw dobra wiadomość. Piotr Sieklucki, reżyser i odtwórca głównej roli w „Kazik, ja tylko żartowałem”, umie śpiewać – i to całkiem dobrze, z aktorskim zacięciem. Nieważne, czy robi akurat Krzysztofa Cugowskiego, czy Kazika Staszewskiego albo Krzysztofa Skibę. Sieklucki w przerwie między graniem, reżyserowaniem i dyrektorowaniem Teatrem Nowym Proxima mógłby pójść spokojnie do „Twoja twarz brzmi znajomo”, programu, w którym chodzi o wierne odwzorowanie znanego artysty estrady. Na scenie towarzyszy mu czwórka brawurowych muzyków grających na żywo i gdzieś od połowy przedstawienia – śpiewająca Katarzyna Chlebny.
Sieklucki wciela się w fikcyjną postać Staszka – kolegę (alter ego?) Kazika, zawsze w jego cieniu, który próbuje szczęścia z własnym zespołem, przechodzi kolejne dole i niedole Polski lat 80., 90. i XXI wieku. Handluje czymkolwiek w Berlinie Zachodnim, pirackimi kasetami pod Pałacem Kultury, gra na weselach, wreszcie – zostaje artystą disco polo i staje się wielką gwiazdą PiS-owskiej Polski.
Sieklucki swój spektakl komentował tak: „To sentymentalna, ale mocno gorzka historia człowieka, (…) którego zdusił Balcerowicz, dojechali postkomuniści, a na końcu wyszydził Wałęsa. Spektakl jest historią człowieka, który był jak Polska”.
Spektakl jak felieton
Trochę ogólne? Tak właśnie będzie. W „Kazik, ja tylko żartowałem” napisana historia jest mocno pretekstowa, ma umożliwiać w miarę płynne przechodzenie od kawałka do kawałka. Jakby Sieklucki i Szczerek nie wiedzieli, na ile tworzyć na scenie postać, na ile po prostu zrobić w teatrze koncert i komentować to, co się śpiewa.
Sceniczny Staszek nie jest postacią, choć postać udaje – jest zlepkiem poglądów i bon motów publicysty, politologa i prozaika Ziemowita Szczerka. Jego uczucia, wspomnienia i relacje z innymi ludźmi są tylko retorycznym pretekstem do wygłaszania kolejnych sentencji. Nieważne, czy chodzi o wspomnienia o Kaziku, surowym wiejskim wuju Kazimierzu, co wsi nienawidził, czy o żonę Mariolkę.
I jeśli jakimś trafem to nasze pierwsze spotkanie ze szczerkową myślą, to może być nawet ciekawie. Gorzej, jeśli twórczość publicystyczną Szczerka już znamy. Wtedy można mieć wrażenie, że na dwie godziny utknęliśmy, np. w przedziale kolejowym, z lubiącym wielokrotnie wypowiadać swoje bon moty i poglądy publicystą. Tekst „Kazik, ja tylko żartowałem” to mocno za długi felieton z przerwami na piosenki i dość topornie wstawianymi cytatami z twórczości tytułowego artysty.
Sceniczny felieton, jak zawsze u Szczerka, jest o tym, jak to czujemy się bardziej z Zachodu niż ze Wschodu, jak to obecne zmiany polityczne są konsekwencją wypierania ludowej kultury, ludowych oczekiwań, w ogóle ludu i ludowości; a jak to zarazem idealizacja ludu głupia jest i naiwna; no i jak to po upadku komuny i mitu walki o wolność znaleźliśmy się w aksjologicznej próżni. Brzmi to nieraz słusznie, gorzko, choć i nieco banalnie i powierzchownie.
Od Wiedźmina do Kazika
To nie pierwsza współpraca Szczerka z Siekluckim i krakowskim Teatrem Nowym Proxima. „Wiedźmin. Turbolechita” z 2019 r. był jednak bardziej udany. W spektaklu, w którym Juliusz Chrząstowski wcielał się w bohatera słynnej sagi, współczesne wątki polityczne były przekładane na realia fantasy. Działała zabawa z gatunkiem, kultową – nomen omen – postacią z prozy Sapkowskiego, która już jest gotowa i z którą można podjąć grę, odbić się od niej.
W „Kaziku”, o dziwo, jakby zabrakło wyjściowego materiału. Może dlatego, że Szczerek z Kazikiem i jego piosenkami się nie kłóci – nie bierze ich pod włos, tylko znajduje w nich albo retoryczne potwierdzenie dla własnych wywodów, albo scenki rodzajowe z historii najnowszej. I może taki był ironiczny pomysł Szczerka i Siekluckiego – stworzyć postać męczącego wuja banalizującego wszystko, czego się dotknie. Tego pomysłu jest zdecydowanie za mało na dwie godziny przedstawienia.
Nawet jeśli publicystyka Szczerka chrzęści między zębami, zostają jednak złote przeboje. I publiczność Nowego je kupuje. Klasyk Kazik jest coverowany w teatrze jak Édith Piaf, Kaczmarski, Grechuta czy własny ojciec Stanisław – powracający bohaterowie teatralno-muzycznych wieczorów.
I to może jest jakiś znak czasów – być aż tak bardzo oklepanym klasykiem, a jednocześnie wywołać tak wielki polityczny skandal, jak Kazik całkiem niedawno w Trójce, to w sumie niezła sztuka.
TEATR DLA WSZYSTKICH. PIOTR GASZCZYŃSKI
Sezon 2020/2021 w krakowskim Teatrze Nowym Proxima rozpoczął się od mocnego uderzenia. Kazik, ja tylko żartowałem to słodko-gorzka podróż w przeszłość, okraszona muzyką Kultu (i nie tylko!) wykonywaną na żywo. Opowieść, snująca się ze sceny, obejmuje ostatnie cztery dekady przemian w naszym kraju. A jak pokazuje spektakl, zmieniło się jednocześnie wszystko i nic.
Akcja przedstawienia rozgrywa się w jednym pomieszczeniu – to tzw. duży pokój, znany wszystkim mieszkańcom blokowisk, którzy urodzili się najpóźniej w latach 80. ubiegłego wieku. Z nieśmiertelną meblościanką i burym tapczanem jest niczym wyrwa w czasoprzestrzeni. Z perspektywy widowni ma się wrażenie, jak gdyby patrzyło się przez wizjer (znany też jako Judasz) na przybyszów z przeszłości. A patrzeć jest na kogo – Piotr Sieklucki jako Stanisław, kolega Kazika Staszewskiego, któremu nie dane było zrobić kariery muzycznej, prezentuje szeroki wachlarz aktorskich możliwości jednocześnie bawiąc, irytując i wzruszając widzów. Jeżeli do tego dołożymy świetnie zaśpiewane rockowe przeboje (Jolka, Jolka cudna!) to mamy swoiste One Man Show.
Razem ze Staszkiem zanurzamy się w przeszłość, do szarych bloków, strajków, wyjazdów „na saksy”, przemian gospodarczych i politycznych. W osobie prostego chłopaka, który razem z kapelą grywa po weselach, Wielka Historia zderza się po prostu z historią, tą codzienną, anonimową, z którą musiały mierzyć się miliony ludzi, takich jak główny bohater spektaklu. Akcja przedstawienia, budowana w bardzo konsekwentny sposób przez swego rodzaju samozwańczego porte parole Kazika Staszewskiego, polegała na łączeniu faktów historycznych z konkretnymi utworami w polskiej muzyce. Dzięki temu, z jednej strony przedstawiany na scenie świat zyskiwał drugie życie, z drugiej zaś można było sobie przypomnieć, że muzyka a zwłaszcza teksty piosenek miały kiedyś głębsze przesłanie, coś znaczyły. Tu należy wspomnieć o świetnych muzykach, dzięki którym utwory Kultu i innych zespołów dostały drugie życie. Aranżacje stworzone przez Marcina, Marcina, Marcina i Marcina stanowiły energetyczną podbudowę spektaklu.
O ile mroczne czasy lat 80. PRL-u czy okres przełomu 89’ można przedstawić jako Greatest Hits polskiego rocka, o tyle im później, tym już tylko gorzej. Wraz z nastaniem nowego ustroju Stanisław zakłada rodzinę z Mariolą (Katarzyna Chlebny). Sytuacja finansowa zmusza muzyka do szukania nowych form zarobku. Najbardziej dochodowy okazuje się być zespół disco polo (urocze wykonanie „Białego Misia”). Oglądając Stanisława z Mariolą w cekinowych strojach chce się zacisnąć pięści i krzyknąć „A to Polska właśnie!”. Kontynuując opowiadanie historii naszego kraju, przemian społecznych za pomocą muzyki, spektakl dociera do granicy. Dalej jest już przepaść. I nie chodzi tu o sam „rock ludowy”, jak nazywają disco polo bohaterowie (wszak każdy gatunek muzyczny ma prawo istnieć i mieć swoich fanów), a o jego rangę np. poprzez ekspansję w telewizji publicznej, która za swój cel i misję, powinna mieć promowanie kultury wyższej, ambitniejszej, kreować gusta a nie je spłaszczać. Koniec spektaklu to smutna konstatacja na temat tego, że discopolonizujące się społeczeństwo coraz bardziej tkwi w intelektualnym marazmie, ku uciesze decydentów z ulicy Wiejskiej. Dlatego też finałowa Polska Kultu, napisana wiele lat temu, brzmi niepokojąco aktualnie.
Gazeta Wyborcza. Marta Gruszecka
„Kazik, ja tylko żartowałem” Ziemowita Szczerka w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Marta Gruszecka w Gazecie Wyborczej – Kraków.
Jest o absurdach władzy, „jumaniu” z Reichu i Wałęsie. Teatr Nowy Proxima na początek jesiennego sezonu artystycznego zabrał widzów w nostalgiczną podróż do lat 70. i 80.
„Kazik, ja tylko żartowałem” Ziemowita Szczerka to muzyczny manifest pokolenia wychowanego w PRL-u.
O Kaziku Staszewskim było w ostatnim czasie głośno za sprawą piosenki „Twój ból jest lepszy niż mój”, która nawiązywała do wizyty Jarosława Kaczyńskiego na Powązkach w czasie, kiedy cała Polska siedziała w domu, a na zewnątrz wychodziła w maseczkach. Prezes PiS wybrał się na warszawski cmentarz 10 kwietnia, by uczcić rocznicę smoleńską. Maseczki nie miał. Wizyta Kaczyńskiego była negatywnie komentowana przez opozycję, ale też ludzi nauki i artystów. Kazika Staszewskiego, lidera zespołu Kult, zbulwersowała na tyle, że postanowił napisać o tym piosenkę.
„Cztery lata temu 10 kwietnia, Marii prosto pod koła córka uciekła, Maria nie przekroczy bramy dziś tej, bo Twój ból jest lepszy niż jej, Twój ból jest lepszy niż jej” – śpiewa artysta. Słuchacze Programu 3 Polskiego Radia docenili utwór tak bardzo, że swoimi głosami zapewnili mu pierwsze miejsce na liście przebojów Trójki. Kontrolowana przez machinę PiS rozgłośnia postanowiła jednak notowanie unieważnić, a Marka Niedźwieckiego, legendarnego twórcę listy, posądzić o manipulację. Razem z Niedźwieckim z Trójki solidarnie odeszła wówczas większość dziennikarzy.
Kolega Kazika
Sztukę „Kazik, ja tylko żartowałem” napisał Ziemowit Szczerek. Jego poczucie humoru połączone z ironią Piotra Siekluckiego, dyrektora teatru, reżysera spektaklu i aktora obsadzonego w głównej roli, mogło sugerować widzowi, że będzie to spektakl wyrazisty, wulgarny i rubaszny, ale momentami nieco przesadzony.
„Kazik…” okazał się sztuką łebsko komentującą to, co działo się w Polsce na przełomie lat 70. i 80., jak i bieżące bolączki. Narratorem spektaklu jest Staszek, przedstawiający się jako kolega Kazika Staszewskiego. Poznajemy go jako młodego akordeonistę z ambicjami podbicia sceny muzycznej. Bo skoro Kazikowi się udało, to dlaczego równie zdolny Staszek miałby ponieść porażkę? Chłopak zakłada zespół, do którego zaprasza czterech muzyków i każdy z nich ma na imię Marcin (to gag, który bawi przez całe przedstawienie). Z perspektywy niespełnionego muzyka zaczyna opowieść o dorastaniu na osiedlu w mieszkaniu z meblościanką, wyjazdach na „jumę” do Niemiec, którą usprawiedliwia jak wszyscy niegdysiejsi „jumacze” („okraść Niemca – to nie grzech!”), marzeniach o kapitalizmie, pierwszych wolnych wyborach, solidarnościowych nadziejach oraz rozczarowaniu Lechem Wałęsą i przez historię Polski w XXI wieku dochodzi do tego, co tu i teraz.
Czterdziestolatków dopadną wspomnienia
Tłem obłędnego monologu Staszka (bo i humor na poziomie, a i aluzji do władzy oraz poprawności i niepoprawności politycznej nie zabraknie) są piosenki, na których wychowały się co najmniej dwa pokolenia. Sieklucki śpiewa utwory Kultu, ale też „Jolkę, Jolkę” czy „Berlin Zachodni” Big Cyca, i jest w tych piosenkach świetny. Głos potężny, kiedy trzeba zmanierowany, a twarz dyrektor ma tak mimiczną i przyciągającą uwagę, że może śmiało konkurować z prezydentem Andrzejem Dudą na internetowe memy. Sieklucki ma też drugą poważną konkurencję, tym razem wokalną. Katarzynę Chlebny, czyli sceniczną żonę Staszka – Mariolę, poznajemy w piosence „Do Ani”. Potem rzucamy jej czapki z głów głównie za „Krakowski spleen”, lepimy z nią pierogi, przeżywamy porzucenie kariery muzycznej (bo Mariola dołącza do zespołu Staszka oraz Marcinów) na rzecz wychowania dziecka, a w finale widzimy, jak nie godzi się, by zakończyć spektakl „Białym misiem”. Pokolenie urodzonych w latach 60. i starsze będzie czuło nostalgię, oglądając „Kazika…”. Czterdziestolatków dopadną wspomnienia połączone z ulgą, że „to se ne vrati”. A roczniki urodzone na początku lat 90. obejrzą spektakl z ciekawością i poczuciem, że przyszli na świat w przełomowym czasie. Spektakl „Kazik, ja tylko żartowałem” obejrzymy w Teatrze Nowym Proxima (Krakowska 41) w dniach 18–20 września o godz. 19.15. Bilety w cenie 80 zł.