Archive Page

Świetny debiut Zuzanny Jagusiak, historyczna rola Krzysztofa Głuchowskiego

25 stycznia, 2024 | Biuro Teatr Nowy |

Komediantka” w reż. Piotra Siekluckiego w  Teatrze Nowym Proxima w  Krakowie. Pisze Marta Gruszecka w „Gazecie Wyborczej – Kraków”.

„Całujcie mnie wszyscy w du*ę!” – z nieskrywaną satysfakcją powtarza za Julianem Tuwimem Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru Słowackiego w nowym spektaklu Teatru Nowego Proxima. Razem z nim w „Komediantce” gra studentka II roku aktorstwa, Zuzanna Jagusiak. Po takim debiucie o zjawiskowej aktorce szybko usłyszymy.

Półmrok, przerażające odgłosy, wysuszone drzewo, na którym siedzą wrony. W takiej scenerii budzi się pani Bernhard, aktorka narodowej sceny, która za pijaństwo została zesłana na prowincję. Tu popada w jeszcze większy nałóg – trudno przecież nie napić się wódeczki, wina i piwa, kiedy świętuje się benefis 45-lecia pracy artystycznej. Chociaż, jak przyznaje, ostrzegali ją, żeby nie mieszać alkoholi…

Wspomnień czar (prysł)

„Komediantka” w reżyserii Piotra Siekluckiego, tytułowa bohaterka pierwszej premiery Teatru Nowego Proxima w tym sezonie, na lekkim rauszu będąc, zaczyna opowiadać. O młodości, która niby przeminęła, ale krew w żyłach nadal płynie wartko, a żądne przygód serce wyrywa się z piersi. O sławie, która wyniosła ją na scenę Teatru Narodowego w Warszawie, ba, nawet na estrady Paryża czy Berlina. O absztyfikantach, którzy prześcigiwali się w wyrazach uwielbienia, ale gdy przyszło do poważnych deklaracji – żaden mężem aktorki być nie chciał. Aż wreszcie o atencji publiczności, która kochała ją za to, jaka jest na scenie, ale za kulisami raczej nikt przyjaźnić się nie chciał. Zwłaszcza kiedy z młodej, pięknej, utalentowanej aktorki, stała się aktorką w wieku senioralnym. 

Zjawiskowy debiut Zuzanny Jagusiak

Gdybym nie wiedziała, że seniorkę Bernhard gra 21-letnia studentka aktorstwa Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego Zuzanna Jagusiak, to szybko bym się nie zorientowała. „Komediantka” to jej debiut sceniczny zorganizowany w ramach premierowego cyklu Teatru Nowego Proxima „Nowe Objawienia”, który ma za zadanie odkrywanie przyszłych gwiazd polskiego teatru.

Czy Zuzanna Jagusiak ma szansę na zostanie gwiazdą? Na pewno ma potężny talent i głos, który decybelami zagłuszał nawet przejeżdżające ulicą Krakowską tramwaje. Bo w „Komediantce” nie tylko gra, ale też śpiewa kilka utworów. „Tą naszą młodość” Haliny Wyrodek, „Rebekę” Ewy Demarczyk czy w finale „Całujcie mnie wszyscy w du*ę” z tekstem Juliana Tuwima. Ale o finale za chwilę.

Pani Bernhard w jej wykonaniu jest zabawna, ma cięte riposty, mimo coraz większego upojenia alkoholem i dodających poczucia wyjątkowości wspomnieniami niegdysiejszej sławy, trzyma klasę do samego końca. Udaje jej się też utrzymać zapewne niewygodny (ale jaki zjawiskowy!) kostium. Bo przecież aktorka Narodowego musi wyglądać! Nawet na prowincji.

Sen dyrektora

Znienacka trafia tutaj też dyrektor Teatru Narodowego, Nikita Schneider. Jego obecność pani Bernhard zauważa dopiero wtedy, gdy na scenę spada złoty żyrandol. Takich na tym „zadupiu” raczej wcześniej nikt nie widział. Strój dyrektora świadczy o prestiżu jego nazwiska, ale mina mówi jednoznacznie, że jest przerażony miejscem, w które go… zesłali. Nie za alkoholizm, a z zazdrości i niepasującą władzy wizję teatru, ale i tak ma z panią Bernhard wiele wspólnego. Najpierw milczy, gra miną, słusznie oddaje Komediantce scenę. Słucha piosenki za piosenką, i z każdą chwilą nabiera przekonania, że musi pilnie uciekać z teatru, którego właśnie został nowym dyrektorem. Dopiero po kieliszku wódki Schneider zabiera głos. I wtedy „Komediantka” staje się dobitną aluzją do sytuacji krakowskiej kultury.

Bo rolę wygnanego z teatru dyrektora gra Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru Słowackiego, nad którym widmo zwolnienia z absurdalnych powodów wisiało kilkaset dni. „Wiecie, jak to jest, codziennie dźwigać Teatr Narodowy? Narodowy?!” – pyta publiczność dyrektor. Przejmujący jest w tym kontekście finałowy monolog Schneidera, w którym opowiada swój sen. „Przyśniło mi się, że prezydent rzucił się na mnie i mnie dusił. A pan minister sztuki walnął mnie w głowę ciężką pięścią. Burmistrz dał mi kopniaka, a kanclerz marszałek wykręcił rękę”. (Wymienionym, ale też innym politykom, srogo się pod koniec obrywa, na szczęście w wolnej Polsce za wolność słowa twórcy nie trafią już raczej na komisariat.) Dyrektor opowiada dalej: „Przez cały rok śni mi się, że mnie zabijają… wszędzie czyhają na mnie i uderzają mnie w głowę. (…) Będę chodził za panem wszędzie tak długo, dopóki sam pan się nie unicestwi, panie dyrektorze”.

„Całujcie mnie wszyscy w du*ę!”

Schneider jest jednak nieugięty i mimo beznadziejnej sytuacji, w której się znalazł, zapewnia, że nie podda i zbuduje teatr zgodny z jego wizją. A żeby siebie i publiczność utwierdzić w tym przekonaniu, w finale razem z panią Bernhard cytuje Tuwima. „Warszawskie bubki, żygolaki. Z szajką wytwornych pind na kupę. Rębajły, franty, zabijaki. Całujcie mnie wszyscy w du*ę. (…) Socjały nudne i ponure. Pedeki, neokatoliki. Podskakiwacze pod kulturę. Czciciele radia i fizyki. Uczone małpy, ścisłowiedy. Co oglądacie świat przez lupę. I wszystko wiecie: co, jak, kiedy. Całujcie mnie wszyscy w du*ę.” Serce rośnie, publiczność bije brawo. 

Na koniec raz jeszcze o Zuzannie. Premierę „Komediantki” obejrzało wielu znajomych z jej roku. Po spektaklu były kwiaty, gratulacje, uściski, łzy wzruszenia. Dobrze mieć takie wsparcie na początku drogi. 

W rolach głównych: Zuzanna Jagusiak i Krzysztof Głuchowski. Scenografię, kostiumy i plakat przygotował Łukasz Błażejewski, opracowania muzycznego spektaklu dokonał Paweł Harańczyk, a o reżyserię świateł zadbał Wojciech Kiwacz. Charakteryzacje przygotują Artur Świetny, Kaja Jałoza i Julia Kubacka, a realizatorem dźwięku będzie Bogdan Czyszczan.

Ranking aktorów

6 stycznia, 2024 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Ranking 7 najlepszych aktorów wg Łukasza Maciejewskiego:

O Piotrze Siekluckim pisze się najczęściej, najzupełniej słusznie, w związku z jego sukcesami reżyserskimi i menadżerskimi w Teatrze Nowym „Proximie”. Sieklucki, z niewielkiego teatru niezależnego, stworzył w Krakowie jedną z najciekawszych artystycznych przestrzeni dla widzów i artystów, tworzących poza głównym, komercyjnym obiegiem. Zdecydowanie rzadziej wspomina się o jego aktywnościach aktorskich. A jest przecież aktorem pełną gębą (absolwent PWST w Krakowie), i to aktorem bardzo aktywnym. Trudno wyobrazić sobie najgłośniejsze spektakle „Proximy” bez ról Piotra: Stanisław w „Kazik, ja tylko żartowałem”, Matka Boska Częstochowska w „Korze. Boskiej”, Elton John w „Królowej” itd.Sieklucki, niezależnie, czy gra Polaka w spektaklu „NaXuj. Rzeczy o Prezydencie Zelenskim”, czy w muzycznym przedstawieniu Katarzyny Chlebny o Grzegorzu Ciechowskim („Nie pytaj”), wciąż pozostaje tym samym, czasami pociesznym, często okrutnym bohaterem rabelaisowskim. Rubaszność bywa podszyta ironią. Bo właśnie ta cecha, w aktorstwie Piotra Siekluckiego, jest najważniejsza. Bohaterowie Siekluckiego nie chcą być brani serio, ponieważ posiadają ten rodzaj nadwiedzy, którą można tylko obśmiać, wyśmiać, ale nie wyszydzić. Bawią, stając się ostrzeżeniem. Stańczyk, pamiętajmy, też był błaznem. Wiedział i rozumiał więcej.

Cały arytukuł: KLIKNIJ

Oświadczenie zespołu w sprawie Festiwalu Boska Komedia

9 listopada, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

OŚWIADCZENIE ZESPOŁU TEATRU NOWEGO PROXIMA

W związku z nieoczekiwaną decyzją dyrektora artystycznego Festiwalu Boska Komedia o usunięciu spektaklu „Królowa” w reżyserii Piotra Siekluckiego z głównego nurtu konkursu oraz próby ciągłego dyskredytowania naszych osiągnięć, oświadczamy, iż rezygnujemy całkowicie z udziału w festiwalu. Wyrażamy również swój sprzeciw przeciwko segregowaniu krakowskich instytucji kultury przez dyrektora Bartosza Szydłowskiego. W nurcie krakowskim festiwalu od lat brakuje innych instytucji kultury, które są nie po drodze wizji artystycznego świata dyrektora (m.in Teatru Scena STU czy Teatru Bagatela). Pragniemy również zwrócić uwagę na sposób prowadzenia negocjacji przez organizatora festiwalu i dać wyraźny sprzeciw takim praktykom. W związku z otrzymaną informacją o braku wystarczających środków finansowych przeznaczonych na organizację festiwalu i wychodząc naprzeciw trudnościom, zadeklarowaliśmy, iż w ramach konkursu zaprezentujemy spektakl nieodpłatnie, a dyrektor Bartosz Szydłowski, w prywatnej wiadomości przesłanej 14 października br., potwierdził ustalone warunki. O zmianie decyzji i zepchnięciu spektaklu „Królowa” – opowiadającego o życiu i twórczości Mercury`ego oraz historii HIV/AIDS – do ostatniego punktu programu sekcji (gdzie prezentowany jest również teatr studencki i amatorski) dowiedzieliśmy się z konferencji prasowej. Nasza rezygnacja z tegorocznej edycji jest ostateczna, i ma również na celu zwrócenie uwagi władz naszego miasta na niestosowne praktyki i selekcję konkursową. Jesteśmy również w pełnej gotowości na przyszłą współpracę przy budowaniu krakowskiej marki festiwalu. Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego Proxima

Nowy dyrektor

10 października, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Kraków. Premiera „Komediantki”. Dyrektor Teatru Słowackiego wcieli się w postać dyrektora usuniętego z posady

– Krakowska opowieść o teatrze z piosenkami gwiazdy Piwnicy Pod Baranami, Haliny Wyrodek – zapowiada swój nowy spektakl „Komediantka” Piotr Sieklucki. Na scenie Teatru Nowego Proxima debiutująca Zuzanna Jagusiak, której partneruje Krzysztof Głuchowski – dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Premiera 26 października.

„Komediantka” to historia teatru od kulis, literacka mieszanka Antoniego Czechowa („Kalchas”), Thomasa Bernharda i historii SPATiFU – „domu pijaństwa, domu zdrad i miłości, domu, gdzie bawili się nasi najwięksi polscy aktorzy” – zapowiada swoją najnowszą premierę Teatr Nowy Proxima.

To pierwsza premiera sezonu w Teatrze Nowym Proxima i jednocześnie pierwsza odsłona cyklu „Nowe objawienia”, którego założeniem jest wprowadzanie na scenę młodych talentów, którym partnerują uznane postaci krakowskich scen. W „Komediantce” u boku Krzysztofa Głuchowskiego zadebiutuje, Zuzanna Jagusiak, studentka II roku Krakowskiej Akademii Frycza Modrzewskiego.

– Piotr Sieklucki opowiada historię zmarnotrawionego świata artystów – zapowiada Krzysztof Głuchowski. – Ja zagram trochę niedocenionego, nieszczęśliwego dyrektora teatru, który proponuje świetne rzeczy i nikt go nie słucha więc się miota. Ostatecznie ląduje na prowincji, gdzie też jest nieszczęśliwy.

Dyrektor dotąd narodowego teatru na prowincji musi się zmierzyć z miejscową diwą, co okazuje się niemniejszym wyzwaniem, niż utrapienia, jakie miał w stolicy, gdzie gospodarz miasta chciał go wyrzucić z posady dlatego, że był niepokorny.

– Nasza „Komediantka” to wolna adaptacja „Kalchas” Antoniego Czechowa i dramatów Thomasa Bernharda. Ulepiłem z tego historię o aktorzycy, która mierzy się z nowym dyrektorem. On sam został wyrzucony ze swojego wielkiego teatru i wylądował na prowincji, gdzie mierzy się z demonami większymi niż doświadczył wcześniej w wielkim mieście, w narodowym teatrze, gdzie dostawał po uszach od włodarzy za to, że jest niepokorny. Ta postać nasunęła mi trop, jeśli chodzi o obsadę, a Krzysztof Głuchowski przyjął propozycję – wyjaśnia Piotr Sieklucki, reżyser przedstawienia.

Przypomnijmy, wobec Krzysztofa Głuchowskiego od ponad 500 dni toczy się procedura odwołania ze stanowiska dyrektora Teatru im. Słowackiego, którą wszczął organizator sceny – Urząd Marszałkowski w Krakowie. Latem tego roku ogłoszony został konkurs na dyrektora, nazwisko osoby, która od września przyszłego roku pokieruje instytucją, poznamy do końca października. Krzysztofa Głuchowskiego można zobaczyć również na scenie Teatru Słowackiego, gdzie w wybranych przedstawieniach wciela się w postać Senatora w „Dziadach” Mai Kleczewskiej.

ANNA PIĄTKOWSKA, DZIENNIK POLSKI

Wywiad o HIV/AIDS

25 września, 2023 | Biuro Teatr Nowy |

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o HIV/AIDS, ale boicie się zapytać

Agnieszka Karpierz rozmawia z Marią Brodzikowską i Mateuszem Pliczko, przedstawicielami Stowarzyszenia „Jeden Świat”, Stowarzysenia Profilaktyki Zdrowotnej i członkami Federacji Znaki Równości DOM EQ.

Agnieszka Karpierz: Rozmawiam dzisiaj z Panią Marią Brodzikowską – Przewodniczącą Rady Stowarzyszenia, doktorem nauk społecznych, pedagożką resocjalizacyjną, psychoterapeutką systemową. Pani Maria ukończyła również między innymi Studia Podyplomowe „Profilaktyka HIV/AIDS”; i z Panem Mateuszem Pliczko – Prezesem Zarządu Stowarzyszenia, lekarzem, absolwentem studiów podyplomowych z seksuologii klinicznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, uczestnikiem szkoły psychoterapii poznawczo-behawioralnej, obecnie w trakcie specjalizacji z psychiatrii, zatrudnionym w pracowni Katedry Psychiatrii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. 

Spotykamy się wokół tematu Freddiego Mercury’ego i profilaktyki HIV/AIDS. Freddie Mercury jest bohaterem naszego ostatniego spektaklu “Królowa” w reżyserii Piotra Siekluckiego. Freddie zmarł 32 lata temu na Aids, w tym czasie metody leczenia HIV były bardzo niedoskonałe. Pozytywny wynik testu był wtedy równoznaczny z wyrokiem śmierci. Podobno gdyby przeżył jeszcze 5 lat, to mógłby zostać poddany terapii HAART – wprowadzenie terapii umożliwiało nosicielom wirusa życie do późnej starości. 30 lat w medycynie to ogrom czasu. Dziś AIDS traktuje się już jako chorobę przewlekłą?

Maria Brodzikowska: Zdecydowanie tak. Mamy coraz doskonalsze leki, które pozwalają na życie w zasadzie tak samo długo jak osobom niezakażonym, zupełnie normalnie – można podróżować po świecie, można realizować plany zawodowe czy rodzinne. I to co dają jeszcze leki, oprócz możliwości normalnego życia, to – według najnowszych badań – u osób, które są skutecznie leczone antyretrowirusowo i mają tzw. niewykrywalną wiremię (do tego się dąży przy prowadzeniu terapii antyretrowirusowej), – od tych osób nie można zarazić się HIV, nawet przy kontaktach bez zabezpieczenia. To jest taka nowa wiedza, która też jest bardzo pomocna w zwalczaniu stygmatyzacji. 

Mateusz Pliczko: Ja myślę, że zmienił się też cel leczenia. Dziś ten cel jest bardziej ambitny niż kiedyś – już nie tylko zachowanie życia czy zdrowia, ale też coraz bardziej zwraca się uwagę na jakość życia i coraz bardziej stara się tak sprofilować dobór terapii, żeby ta jakość życia była jak najwyższa i żeby to leczenie jak najmniej ingerowało w życie codzienne. Powiedziałbym, że zmieniło się wszystko, oprócz niestety postrzegania społecznego tematu zakażenia, które niestety w wielu przypadkach jest jeszcze mocno osadzone w tych mitach, które narosły w latach 80-tych i, z początkiem lat 90-tych. 

MB: Jak Mateuszu, wspomniałeś o poprawie komfortu leczenia -, to pamiętam, że 20 lat temu, kiedy zaczynałam pracować w temacie, ludzie którzy leczyli się antyretrowirusowo, mieli do brania wielkie garści tabletek – dużych, żelowych. Było to bardzo utrudnione -, branie dwa, trzy razy dziennie. W tej chwili bierze się jedną tabletkę na dzień. To też jest ogromna zmiana w leczeniu. 

AK: Wspomniałeś Mateuszu, że dalej jest takie poczucie odbioru tej choroby jak w latach 80- tych, 90-tych. Kiedy choroba AIDS kojarzyła się głównie ze strachem, wstydem, ostracyzmem i wyrokiem. Myślisz, że dalej jest tak postrzegana? Bo mam wrażenie, że bardzo mało się mówi w mediach, wśród osób młodych, które nie znają tamtej, starej retoryki. Młodzież nie ma praktycznie żadnego wychowania seksualnego w szkole, a co dopiero edukacji na temat profilaktyki HIV/AIDS. Wydaje mi się, że jest bardzo niska świadomość tego tematu wśród młodzieży? 

MP: Tutaj poruszyłaś dwa duże wątki. Jeden to temat profilaktyki, która niestety coraz bardziej nie istnieje w sferze edukacji. Coraz mniej o tym temacie się mówi. To też niestety znajduje odzwierciedlenie w najnowszych danych epidemiologicznych, gdzie rzeczywiście obserwujemy znaczny wzrost liczby nowych zakażeń. A drugi wątek, to kwestia odbioru zakażenia. I tutaj dużo zależy od samej osoby, skąd ona się wywodzi, jaką ma wiedzę. Im większa ta wiedza na temat zakażenia, jeżeli ktoś już spotkał się np. z osobami żyjącymi z zakażeniem, tym odbiór jest rzeczywiście bliższy rzeczywistości. Tym bardziej ta reakcja na ewentualne zakażenie jest spokojniejsza, bardziej racjonalna. Ale niestety w dalszym ciągu zdarzają się pacjenci, którzy odbierając wynik dodatni na HIV, to pierwsze co mają w głowie, to to, co wspomniałaś – wyrok śmierci. I tutaj praca na tym poziomie nadal jest potrzebna. U niektórych to jest po prostu duże zdziwienie, że jak to oni będą mogli jeszcze długo żyć? 

MB: Łącząc tę profilaktykę i ze stygmatyzacją, i z odbiorem wyników, widzeniem perspektywy swojego życia w odbiorze wyniku – tutaj duże znaczenie ma jak ta profilaktyka jest prowadzona. Ona jest prowadzona różnie – czasem jej w ogóle nie ma, czasem jest prowadzona w bardzo straszący sposób. Przychodzą mi do głowy różnego rodzaju kampanie czy plakaty tematyczne, gdzie był przedstawiany stosunek z tarantulą albo z Hitlerem, jako coś co miało zwracać uwagę i uświadamiać, że powinniśmy uważać w seksie. Albo spoty, gdzie była pokazana scena kontaktu seksualnego i następnie ujęcie nóg w prosektorium. Co pokazywało – seks to zakażenie, a zakażenie to śmierć. Jeżeli jesteśmy bombardowani takimi przekazami w profilaktyce – choć w mediach, mam wrażenie, to się zmienia -to trudno, żeby osoba która ma tylko takie informacje, spokojnie zareagowała na wynik swojego testu.

AK: W zeszłym roku pojawiła się informacja o wzroście liczby zakażeń o ok. 90% w stosunku do roku 2021-22. Była pandemia, ludzie się nie badali, dopiero zaczęli się badać po pandemii. Zaniepokoiła mnie ta informacja, uzmysłowiłam sobie wtedy jak mało się o tym mówi, a przecież choroba dalej istnieje. 

MP: Jak najbardziej dalej istnieje i niestety ma się bardzo dobrze, jeśli chodzi o dalszą transmisję i rozwój. Pandemia oczywiście odcisnęła swoje piętno. Pierwszy taki fragment, to fakt zamknięcia punktów testowania na jakiś czas. Nasz krakowski punkt testowania też zamknęliśmy wtedy na trzy miesiące. I, co prawda, po tych trzech miesiącach go otworzyliśmy ponownie, ale zanim klienci zaczęli znowu do nas trafiać, to przez długi czas obserwowaliśmy znaczne mniejsze zainteresowanie testowaniem. Więc to jest taki jeden obszar. Kolejny obszarem jest to, że lekarze, zakaźnicy w tamtym okresie byli bardzo mocno pochłonięci pacjentami z wirusem COVID. Wszystkie oddziały zakaźne były przekształcone w oddziały COVIDowe, w związku z czym, opieka dla tych pacjentów, z już rozwiniętym AIDS, którzy wymagali hospitalizacji, intensywniejszego leczenia była niestety ograniczona. To też mogło wpłynąć na dalszą transmisję. Kolejna rzecz, która w tamtym okresie się zaczęła, to kwestia regulacji emocji. Pandemia była jednak dość dużym stresem, którzy wszyscy przeżywaliśmy. Wiadomo, że mamy różne metody radzenia sobie ze stresem, z lękiem, napięciem. Nie wszystkie z nich są dla nas bezpiecznie, bo w tych metodach znajduje się i korzystanie z używek, z substancji psychoaktywnych ale też z kontaktów seksualnych. I rzeczywiście z naszym rozmów z klientami wynika, że tych rzeczy było znacznie więcej, co też pewnie przyczyniło się do większej liczby nowych zakażeń. Plus to, co Maria już wspominała – każde opóźnienie w rozpoznaniu zakażenia, sprzyja kolejnemu zakażeniu. Bo w momencie, kiedy my wchodzimy z leczeniem, to tak naprawdę w ciągu kilku miesięcy udaje się przerwać łańcuch transmisji. 

AK: Pani Maria jest współautorką programu zajęć z zakresu profilaktyki HIV dla szkół gimnazjalnych. Gimnazjów już nie ma, edukacji w temacie brakuje aktualnie w liceach. Jak można trafić do młodych ludzi. Jak wypełnić tę ogromną dziurę, która jest do wypełnienia i przekazać im wiedzę, na spokojnie, bez strachu? 

MB: Teraz trudno tak naprawdę powiedzieć co jest bezpiecznym tematem w szkole i czasem nie dziwię się nauczycielom. Bo nawet jeśli by chcieli przekazywać jakieś treści, jest w związku z tym sporo obaw. Treści są przekazywane różnie. Pracuję również ze studentami i czasami na zajęciach poruszam ten temat i wiem jak oni są bardzo zainteresowani. Często mówią coś takiego – u nas w szkole nic na ten temat nie było, dlaczego nam o tym nie mówią? Widzę to nawet w punkcie testowania, że taką grupą, która ma więcej świadomości, jest bardziej grupa z mojego pokolenia – tych, którzy w szkole byli w okolicach lat 90-tych – niż młodzież, która teraz wchodzi w dorosłe życie. Myślę, że to też klimat społeczno-polityczny, który ma ogromne znaczenie. To co nas może ratować, to internet i działania prowadzone w sieci, dostosowane do odbiorcy. 

AK: A w DOMEQu? Też mogą młodzi ludzie uzyskać informacje na temat profilaktyki? Przyjść, porozmawiać? 

MP: Tak, regularnie staramy się w DOMEQu bywać z akcjami testowania. Przychodzimy z całym sprzętem na kilka godzin i w tym czasie wykonujemy testy w kierunku HIV, HCV, czyli żółtaczki typu C i kiły, bo jest to podstawowy zestaw chorób przenoszonych drogą płciową. Wyniki można otrzymać w ciągu 15 minut, a to też jest ważne dla wielu osób. Też przy okazji można sporo się dowiedzieć na temat profilaktyki, dróg zakażenia, co robić żeby uchronić się przed zakażeniem. Zapraszamy, jeśli ktoś chce skorzystać. 

AK: Przypomnijmy – DOM EQ to Krakowskie Centrum Równości na ul. Czyżówka 43.

MP: Staramy się być raz w miesiącu, w weekend. Najlepiej sprawdzać media społecznościowe, bo daty nam się zmieniają. Oprócz tego z takich miejsc, z którymi regularnie współpracujemy to wspomnę o drop-in monarowskim, które znajduje się tuż obok czy niektórych klubach LGBT -friendly w Krakowie. 

AK: Pracujecie Państwo jako doradcy okołotestowi w punkcie konsultacyjno-diagnostycznym w Krakowie. Tam też można te testy wykonać. Są bezpłatne? 

MB: Są bezpłatne, anonimowe, nie trzeba mieć do nich skierowania. Można po prostu przyjść. Co prawda, trzeba się zarejestrować przez naszą stronę internetową na konkretny termin, ale to jest taka rejestracja na zasadzie otrzymania terminu. Zostawia się hasło, pod którym chce się wykonać badanie. Są anonimowe, więc nie zbieramy żadnych danych. Na samo hasło umawia się na konkretną godzinę, rzadko kiedy jest tak, że trzeba poczekać na korytarzu. Wynik czeka następnego dnia, jest wydawany przez doradcę. Pracujemy od poniedziałku do piątku, od 15-tej do 18-tej. 

AK: A kontakt telefoniczny, interwencyjny? Gdzie młodych ludzi kierować, jeśli chcieliby zadać jakieś pytanie? 

MB: Często się zdarza, że dostajemy zapytania przez nasze social media, na FB Stowarzyszenie Jeden Świat. 

MP: Oczywiście drogą mailową, jedenswiat.krakow@gmail.com

MB: Jest jeszcze telefon zaufania AIDS, dotowane przez Krajowe Centrum ds. AIDS, czynny od poniedziałku do piątku od 9.00 do 21.00.

AK: Co można młodzieży powiedzieć, tak na spokojnie, informacyjnie, nie strasząc – by korzystali z życia seksualnego, ale mądrze, bo nie chodzi tylko o ciążę, ale również o choroby? 

MB: Czasem jak rozmawiam z młodymi dorosłymi w punkcie, to mówię im o tym, że chodzi o to, żeby to było dobre doświadczenie. I dlatego warto o siebie po prostu zadbać. Żeby nie musieć się obawiać. 

MP: Te pierwsze kontakty nieraz są same w sobie obciążone jakimś napięciem, lękiem. Bo wszystko, co nowe, oprócz ekscytacji łączy się z pewnego rodzaju lękiem. Żeby sobie tego lęku nie dodawać w kwestii zdrowotnej, warto sięgnąć po sprawdzone i pewne metody profilaktyczne np. najprostsza metoda, jaką stanowi prezerwatywa, która w dalszym ciągu jest użyteczna. Mamy też metody farmakologiczne zabezpieczania przed zakażeniem, ale ta prezerwatywa jest po prostu łatwiejsza w dostępie niż dostanie leków, recepty i nie obciążająca organizmu. Warto jeszcze wspomnieć o PrEPie – metodzie profilaktyki farmakologicznej, o której się mówi od dobrych kilku lat. Na początku w Polsce była słabo dostępna, co było związane z jej wysoką ceną. Miesięczny koszt profilaktyki wtedy był rzędu 2000-2500 zł, więc to rzeczywiście była kwota zaporowa. W tym momencie ten koszt wynosi 150-200 zł, jeśli chodzi o same leki. Oczywiście do tego dochodzą badania, dochodzi jeszcze kwestia wizyt u lekarza, bo rozpoczęcie tej profilaktyki wymaga spełnienia kilku wstępnych warunków, ale jest to jednak już dostępne i są lekarze, którzy prowadzą tego typu profilaktykę. Taką stroną, która dość dobrze opisuje i kieruje jest prep.edu.pl

MB: Tak, z tych profilaktycznych rzeczy – dwie nowości, o których warto wspomnieć to właśnie PrEP i U=U (od red. undetectable equals untransmittable), czyli niewykrywalne znaczy nie zakażające. Leczenie jako profilaktyka to jest ważny, nowy trend. 

MP: Bardzo się cieszę, że temat profilaktyki zakażenia jest podejmowany przez świat teatru. Bo myślę, że każda droga dotarcia do społeczeństwa jest istotna, a teatr ma bardzo dużą siłę oddziaływania. Jak tylko dostałem od Państwa zaproszenie, to bardzo się ucieszyłem, że jest. Bo jest to kolejny obszar, który tematem się zainteresował. 

Przydatne informacje: 

https://stowarzyszeniejedenswiat.org/ https://www.facebook.com/StowarzyszenieJedenSwiat, e-mail: jedenswiat.krakow@gmail.com https://www.aids.gov.pl/ – Telefon Zaufania HIV/AIDS, 9.00-21.00, od poniedziałku do piątku – z wyłączeniem dni ustawowo wolnych od pracy. 801 888 448* lub 22 692 82 26 (*połączenie płatne tylko za pierwszą minutę) 

DOM EQ – Krakowskie Centrum Równości, ul. Czyżówka 43 

Punkt Konsultacyjno-Diagnostyczny (PKD) w Krakowie, Pl. Szczepański 13 – anonimowe i bezpłatne testy w kierunku HIV, 15.00 – 18.00, od poniedziałku do piątku 

https://prep.edu.pl/ – profilaktyka przedekspozycyjna 

http://drop-in.krakow.pl/ – ul. Krakowska 19, 31-062 Kraków; miejsce dziennego przebywania, z szerokim zakresem działań socjalnych i edukacyjnych dla osób używających narkotyków w sposób problemowy oraz dla osób uzależnionych od narkotyków.

Recenzje „Królowa”

23 maja, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Zdegenerowane legendy czy zagubieni chłopcy?

„Królowa” wg scen. i w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.

Legenda czy degenerat? Szalone lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte ubiegłego stulecia pełne były idoli, do których pasowałyby oba określenia. Elton John, David Bowie, czy tytułowa na afiszu Teatru Nowego Proxima „Królowa”, czyli Freddie Mercury. Wszyscy oni kwestionowali przyjęte normy społeczne swoją muzyką i stylem życia. Zestawiłem tę trójkę nieprzypadkowo, byli mocno ze sobą powiązani, zarówno Londynem, poglądami, kreatywnością, ale przede wszystkim kwestionowaniem binarnego podziału płci, otwartością seksualną. Jeśli film Bryana Singera „Bohemian Rhapsody” jest biografią zespołu Queen skupiającą się na Mercurym takim, na jakiego się kreował, to „Królowa” (przedstawienie w reżyserii Piotra Siekluckiego) jest biografią frontmana takim, jakim był.

Spektakl zaczyna się od najmłodszych lat Farrokha Bulsary (prawdziwe imię Freddiego Mercury’ego) na Zanzibarze w stołecznym Stone Town, co ułatwia zrozumienie późniejszych faktów z jego życia. Dowiadujemy się o pochodzeniu i poglądach rodziców (Michał Felek Felczak, Martyna Krzysztofik), wyznawaniu zaratusztrianizmu oraz podróży przyszłego muzyka do szkoły z internatem w Indiach (zarówno Zanzibar, jak i Indie powiązane były z Koroną Brytyjską). Ten rozdział w życiorysie opowiedziany jest świetną choreografią (Karol Miękina), szczególnie Maks Stępień grający Farrokha zachwyca płynnością ruchów, wyczuciem przestrzeni zaprojektowanej przez Łukasza Błażejewskiego.

Wkrótce po powrocie Farrokha z Indii, na Zanzibarze wybucha wojna, jego rodzina emigruje do Londynu dzięki temu, że ojciec pracował w ambasadzie Zjednoczonego Królestwa. Już nie Farrokh, ale Freddie Bulsara (Adam Zuber) poznaje Mary (Martyna Krzysztofik), oświadcza się jej, poznaje członków zespołu Queen (Sebastian Szul, Damian Rusyn, Dominik Olechowski). Dosyć szybko ujawnia się homoseksualna orientacja Freddiego, co początkowo wyśmiewane jest przez kolegów, a opłakiwane przez narzeczoną.

Akcja przyspiesza, pominięte zostają okoliczności powstania pierwszych trzech albumów, przechodzimy od razu do ogromnego sukcesu „Bohemian Rhapsody”. Freddie Mercury (Arti Grabowski) dokonuje coming outu w tekście tej piosenki, jeszcze zaszyfrowanego. Prawda wychodzi na jaw, gdy utwór interpretuje Elton Johna (Piotr Sieklucki). Scena ta jest jedną z lepszych w spektaklu: od suspensu wydawcy płyty Petera (Michał Felek Felczak), przez wprowadzenie Eltona Johna, po przesłuchanie nagrania, podczas którego obserwujemy reakcje pozostałych postaci (ruchy aktorów – subtelne – dodają humoru sytuacji).

Pojawia się nieunikniony temat AIDS. Motyw choroby jest świetnie prezentowany, rozwija się od pojedynczych i dyskretnych wzmianek, po tragiczną śmierć i pokazanie skali epidemii. Kolejno dowiadujemy się, kto choruje w otoczeniu Freddiego, przenosimy się do Nowego Jorku lat osiemdziesiątych, długaśną historię wirusa HIV opowiadana nam Dr Atkinson (Marcin Mróz), co otwiera nowe pola dyskusji, na tematy takie jak europejski kolonializm i imperializm w Afryce, czy wyzysk Haiti przez Stany Zjednoczone. Cierpiący na „pedalską chorobę” są stygmatyzowani przez osoby u władzy: Nixona (Artur Wójcik) i Jana Pawła II (Piotr Sieklucki).

Freddie jawi się jako największy hedonista XX wieku, który zapłacił największą cenę za tę postawę. Jedną z głównych scen spektaklu są trzydzieste dziewiąte urodziny Mercury’ego w jego posiadłości Garden Lodge, podczas której jesteśmy świadkami impulsywnych reakcji gwiazdora, poznajemy jego introwertyczną naturę. Ten dzień przyciągnął wielu degeneratów (Maciej Godoś, Mateusz Mosiala, Artur Świetny, Paweł Rupala, Agnieszka Karpierz), z przyjemnością ogląda się kostiumy nawiązujące do kreacji znanych z wcieleń scenicznych solenizanta.

Na końcu tego emocjonalnego rollercoastera mamy scenę powolnej agonii muzyka. Narratorem staję się jego miłość – Jim Hutton (Michał Felek Felczak), streszcza ostatnie dni chorego. To maladyczne momenty. Freddie leży w wannie (ta sama, którą przenoszono na imprezie urodzinowej), nagie ciało okrywa prześcieradło. Ślady krwi kontrastują z bladym ciałem. Nie słyszymy „Show Must Go On”, oglądamy piękną scenę przytulenia się młodego Farrokha Bulsary do wychudzonego, sinego ciała Freddiego Mercury’ego. Legendarne słowa „Mama, just killed a man” nabierają kolejnego znaczenia. Jim był z Freddiem do końca, w przeciwieństwie do Mary, która nie wybaczyła byłemu narzeczonemu zmiany orientacji.

Wątek homoseksualizmu miesza elementy humorystyczne z tragicznymi, do tego mamy emocje Mary, krętactwo Freddiego, naznaczenie przez AIDS, rady Eltona Johna, któremu nie obce były podobne doświadczenia. Prowadzeni jesteśmy przez życie trzech wcieleń gwiazdora. Nasuwa się pytanie, czy nie byli to po prostu zagubione dziecko, chłopak i mężczyzna? To los osoby, która przyszła na świat zaraz po II wojnie światowej, wychowanej w konserwatywnym domu, uprawiającej zawód, w jakim marzenia przegrywają z pragmatycznością i ciężką pracą.

Jest to nie tylko największy spektakl Proximy pod względem obsady (siedemnastu aktorów), góruję nad resztą propozycji w repertuarze dbałością o szczegół, mnogością poruszonych tematów. Postać Mercury’ego musiała odegrać ważną rolę w życiu reżysera, czego efektem lepsza teatralny portret idola niż ten filmowy z 2018 roku. Teatr Nowy Proxima w Krakowie można już nazwać miejscem specjalizującym się w biografiach nietuzinkowych muzyków. Widać rozwój formuły, większą śmiałość w podejmowaniu tematów, wielowymiarowość ukazywania gwiazd. Wysoko zawieszoną przez „Korę. Boską” poprzeczkę, podniosła „Królowa”.

——————————————————————–

Bajka do zaśpiewania

„Królowa” w reż. Piotra Siekluckiego, w Teatrze Nowym Proxima. Pisze Artur Grabowski na portalu teatrologia.pl

Nie sposób nie ruszać się i nie wzruszać na tym queerowym musicalu. Muzyka przecież łagodzi nieobyczajność, fobie kuruje, a preferencje uzgadnia, kiedy zwyczajowo do niezgody dochodzą, przeciwne obrawszy kierunki w przestrzeni wzajemnych przemilczeń i niedomówień. Lubimy takie imprezy, bo na nich śpiewem i tańcem bałaganimy sobie w niczyim domostwie bezkarnie, przewidując, że nazajutrz, jakimś cudem, będzie posprzątane. Łączy nas to, co nieuświadomione i niewypowiedziane, jednoczy nas znajoma melodia i niezrozumiałe, ale natrętnie powracające, słowa w obcym, a jakoby powszechnym, języku. Ach, ta upajająca niesprecyzowanym sensem niekonieczność rozumienia, ta uwalniająca od znaczących konsekwencji frywolność interpretacji! Czyż nie tak słuchało się przebojów na prywatkach? Ale, czy nie działo się to w zamierzchłej epoce słodkiej bezmyślności?

W czasach przedmaturalnych niedojrzałość rozkwitała w nas naszą własną potencją, a my kochaliśmy ją za to jak siebie samego… w bliźnim. Byliśmy zakochani w sobie i wzajemnie. Czyż bowiem miłość nie przytrafia nam się wówczas, kiedy on lub ona podstawia nam lusterko z konterfektem wartym adoracji? Wszyscyśmy to przeżywali, wszyscy chcemy przeżyć to raz jeszcze. Zabawa wchodzi nam w krew, uzależnia, bo podtrzymuje stan euforii i zarazem zabija – tych, którzy przedawkują. Ale cóż z tego, że wiadomo, jak takie życie się skończy, jeżeli życie jakiekolwiek inne skończy się i tak. Logika śmierci nieubłaganie układa każdą biografię w lament, epitafium, kadysz. Jasne, że ostatnia piosenka koncertu będzie żałobna, ale póki co – Show must go on. Chcemy żyć pełnią życia, bo mamy świadomość jego nieuchronnych brzegów? Bo czujemy lęk przed niespełnieniem tego, czego życie się od nas domaga? Czy też może, zatracając się w życiu, bronimy się przed wezwaniem (jawiącym się w przebraniu nadziei) do tegoż życia przemiany w życie bardziej żywe?

Rockowa opera na krakowskiej scenie kameralnej miała okazję wznieść się na poziom tragedii z egzystencjalnym pytaniem w sednie, mogła też pozostać na poziomie buffo i łaskotać peryferia serca. Śpiewogra z baletami o wokaliście zespołu Queen, autorze tekstów i kompozytorze znanym jako Freddie Mercury, mogła być heroiczną biografią: świętego grzesznika, męczennika ekstazy, ofiary i ofiarnika zarazem. Bohater opowieści był wszak postacią dramatycznie farsową, twórcą własnej legendy, któremu śmierć nie przeszkodziła spełnić się w autokreacji, a nawet przyszła mu w sukurs jakby w samą porę, bo u szczytu powodzenia, zanim sam by się zniszczył… Jak do tego doszło i co z tego wynikło? Ot, bajka do zaśpiewania.

Od pierwszej sceny czujemy, że będzie zabawnie i zabawowo. I ta zapowiedź spełniłaby się niemal zupełnie, gdyby czary radości nie przepełniła gorycz dydaktycznego finału. Nad martwym ciałem, nad przerażającą mumią wielkiego Perfomera Życia nie brzmią bowiem fanfary, nie wybrzmiewa milczenie, nie słyszymy nawet brytyjskiego hymnu (jakże tu pasującego), którym kończyć się zwykły niegdyś premiery w teatrach na Wyspach. Przeciwnie, na koniec oskarżycielski głos zza ściany wprowadza dysonans (zapewne zamierzony) w koncertowo zagrany pean na cześć Królowej. Czyżby orkiestra zgubiła melodię, bo spanikowała przed tajemniczym cenzorem? Ten dramaturgiczny wtręt spowodował, że po spontanicznych brawach, szczerze rzęsistych, zaczęła narastać we mnie wątpliwość, czy aby nie dałem się w coś wkręcić… Czy aby czarująca balanga w rytm wiecznie młodych kawałków nie miała mnie zaczarować, żeby na koniec niepostrzeżenie wcisnąć mi belferską nauczkę, z którą grzecznie wrócę do szkolnej ławki?

A przecież radości z oglądania tego spektaklu ani na moment nie zepsuła mi bolesna historia umierania bohatera. Była to bowiem radość tragiczna tym bardziej, że nie do odparcia mimo swojej niestosowności. Wystawiając na próbę moje pragnienie oddania się ekscytacji porywającą muzyką, która na dodatek co najmniej połowie widowni przypominała bezpowrotną młodość, oraz moją uczciwość w obliczu ludzkiego cierpienia, reżyser i dramaturg w jednym osiągnął efekt zaiste słodko-gorzkiego doznania. Żałobny show okazał się zarazem zabawny i wzruszający, wesołkowaty i komiczny w swojej campowej estetyce, potraktowanej z rozsądną autoironią, i dojmująco smutny w swojej konfesyjnej ekspresji, podanej bez fałszu, ale i bez silenia się na naturalizm efektownych afektów. Szczególna mieszanka ckliwości i drwiny, blichtru i błyskotliwości, jaką może pochwalić się gejowski kicz, nie narzuca się bezczelnie, nie budzi przeto sprzeciwu, a raczej rozbraja wszelką krytykę. Gołe pośladki, zwisające brzuchy, kolorowe fryzury kojarzą się bardziej z dziecinnym wygłupem niż jakąkolwiek manifestacją politycznej dojrzałości. Niewinność, łagodność i co najwyżej frywolność. To za to miałby ich karać… Bóg? Król? Sędzia? Moralista?

Aktorsko przekonujący w każdej kreacji, w niektórych momentach spektakl wznosi się na poziom mistrzostwa. Parodystycznie wykreowana przez Piotra Siekluckiego postać Eltona Johna kładzie na łopatki najznamienitszych mistrzów aktorskiej szkoły krakowskiej.

Może kiedyś Jan Peszek potrafiłby sprawić, że nie sposób nie polubić podstarzałego pazia w jedwabnym żabociku, który obnaża przed nami swoją błyskotliwą inteligencję, dziecinną niewinność i miękkie serce tonem kuszącej propozycji erotycznej. Brawurowa interpretacja Bohemian Rapsody, którą Elton, uznany artysta, wygłasza na użytek Freddiego, młodocianego adepta sztuki (w tym sztuki erotycznej), w studiu nagrań, ale faktycznie jakby w gabinecie psychoanalityka, to majstersztyk nie tylko aktorski, lecz i literacki. Sieklucki nie pierwszy raz zresztą objawia niebywały talent parodystyczny, inteligentnie wyłapując niuanse społecznych ról i obnażając szwy kabotyńskiego kostiumu, który wszyscy nosimy, ale tylko nieliczni potrafią się z nim obnosić z godnością właściwą gwieździe. A gwiazdą jest tutaj każdy. Gwiazdorstwo nie jest bowiem aktorską manierą, lecz celem samym w sobie, bezinteresowną sztuką bycia osobą sceniczną, wystawianiem na pokaz najintymniejszej nagości, ale w kostiumie ironii, tej zbroi nadwrażliwych. Zamiłowanie do przesadnego stylu glamour, w innych okolicznościach drażniącego gusta estety, tutaj jawi się jako świadoma siebie czysta forma, pozbawiony głębszych treści błyskotliwy wybryk sztuczności, manifestacja tryumfu sztuki nad naturą, która za chwilę objawi swoje odrażające oblicze i swój oszpecony korpus.

Zdecydowanie najlepiej wypada początek, kiedy to zapoznajemy się z egzotyczną ojczyzną przyszłego rockmana, a jego dzieciństwo jawi się nam wyraziście jako źródło twórczości. Brawurowo szybki montaż scen rozgrywających się w rodzinie artysty, ilustrowanych fragmentami piosenek brytyjskiej kapeli, obrazuje narodziny gwiazdy z traumatycznego doświadczenia wyobcowania i opuszczenia. Dla mnie ten łańcuch skojarzeń był objawieniem, bo dotarła do mnie wewnętrzna logika dzieła złożonego z piosenek puszczanych zwykle mimo uszu. W teatralnej interpretacji dzieło to stopniowo odsłoniło swoją spójność, obnażył się podtekst niezwykłej jedności stylu zespołu Queen. W roli artysty w wieku dojrzewania wystąpił młodziutki tancerz (Maks Stępień jako Farrokh Bulsara), który niemal bez słowa wytańczył przed nami emocje chłopca poznającego świat na rajskiej wyspie Zanzibar.

A tańczy naprawdę z wdziękiem. Potem będzie już mniej sielankowo. Zanim dziki Farrokh stanie się dekadenckim Freddiem chłopiec w nim będzie musiał doznać bolesnej przemiany w młodego mężczyznę. Wyjście, a właściwie wygnanie, z rodzinnego domu okupi młodzieniec bolesnym doświadczeniem społecznym, jakie udzieli mu szkoła z internatem w dalekich Indiach, a potem konieczność zagospodarowania wolności w zachodnim świecie.

Łatwo dajemy się przekonać, że przyszły piosenkarz i kompozytor chce być artystą niejako od zawsze, bo po prostu kocha piękno, ale i kocha samego siebie. Te dwie miłości, jeśli dobrze odczytuję sugestie dramatu, złożą się na jego homoerotyczne pragnienia, które w końcu wyznaczą mu los. Chłopak dziwnie się ubiera, projektuje ciuchy i prowokuje kolegów.

W końcu jednak wszyscy ulegają jego urokowi, a on umie korzystać z wrodzonej charyzmy, zostaje liderem kapeli, która przetrwa trzy dekady. W ambitnego pretendenta do pozycji gwiazdy światowych scen wciela się teraz kolejny tancerz, nieco starszy, upozowany na nieokrzesany diament z epoki hippisów (Adam Zuber jako Freddie Bulsara). Na razie jest jednym z wielu równie pięknych ciał w ruchu. Za chwilę jednak młokosa tego, tyleż utalentowanego, co bezczelnego, zobaczymy w wytwórni płytowej, gdzie spotyka Eltona Johna, swojego mistrza i, jak się okaże, protektora – również geja i również zafascynowanego kiczowatym pięknem epoki plastiku, organicznych kształtów, miękkich pluszów i jaskrawych barw. Elton to intelektualista, arystokrata świata glamour. Kontrast między nimi przekształci się później w związek uzupełniających się osobowości, w duet wzajemnej fascynacji – młodego z wyrafinowanym i doświadczonym mistrzem, starego z niewinnie i uroczo zepsutym efebem.

W tym momencie wszakże zaczyna się inna opowieść…

A właściwie swoiste studium – wrażliwości queerowego artysty, tej mieszanki sentymentalizmu i zmysłowości, nieokiełznanego narcyzmu i zapętlonych kompleksów, ekshibicjonistycznych pragnień i lęku przed wydaniem się na okrucieństwo cudzych spojrzeń. W postać Freddiego, już Freddiego Mercury wciela się teraz (i tak zostanie do końca) Artur (Artie) Grabowski, znany artysta performer, poważny profesor akademii, ale też doświadczony aktor teatrów offowych.

Fizycznie podobny do bohatera dramatu, udatnie przy tym wystylizowany i znakomicie naśladujący język ciała rockmana, który wszyscy pamiętamy z koncertów, wchodzi na scenę niczym ożywiona legenda. Tym wejściem otwiera trzeci akt dramatu; wypełnią go imprezy w posiadłości gwiazdora, znowu uroczo ilustrowane piosenkami idola pokolenia zimnej wojny.

Szaleństwo narasta, beztroska zabawa przekształca się w orgię, żeby osiągnąć kulminację w momencie, kiedy Freddie brutalnie wyprosi gości. Rytm emocji funkcjonuje zatem znakomicie, ale sekwencji wydarzeń brak wypełnienia czymś intelektualnie cięższym niż obyczajowy obrazek z życia ekscentrycznej elity.

Funkcja tych scen ograniczy się do zilustrowania artystowskiego prowadzenia się brytyjskiej bohemy; życia, trzeba przyznać, pustego, bo sprowadzonego do seksualnych ekscesów. Nawet jeżeli było tak naprawdę, to przecież nie o literalną prawdę chodzi w teatrze, lecz o prawdziwszą od niej prawdę dramatu, który ze swej istoty poszukuje punktu zaczepienia dla umysłu. Dlatego pod koniec tej części napięcie dramatyczne siada, a wraz z nim słabnie napięcie uwagi. Wciąż możemy cieszyć się piosenkami i tańcem, ale teraz teksty i kompozycje Królowej niczego już nie odsłaniają, głaszczą tylko nasze zmysły, drażnią powierzchnię pamięci. Szkoda, bo wizualna strona spektaklu wciąż fascynuje za sprawą efektownych kostiumów, oszczędnej, lecz wyrazistej scenografii oraz profesjonalnego tańca (choreografia Karol Miękinia), niemal niezależnie prezentującego się w tej składance scenicznych gatunków.

Przede wszystkim jednak sukces zapewnia spektaklowi aktorstwo. Artur Grabowski potwierdza swoją artystyczną klasę, okazuje się znakomitym, dobrze przygotowanym do występu performerem. Widać, że naprawdę budzi w sobie Freddiego, niemal powtarza jego świadomy narcyzm i jego bezlitosną samowiedzę, bo ma faktycznie charyzmę gwiazdora, bezczelność przystojniaka, inteligencję artysty i nie zakopuje tych talentów. Komponuje w jednolitą rolę każdy detal, gra całym ciałem; wygięciami, wymachami, podskokami atakuje zmysły i emocje, promieniuje energią i skupia ją wokół siebie. Pomysł wykorzystania naturalnego potencjału Artiego w tym waśnie spektaklu sprawdza się znakomicie, a jego performerska odmienność od reszty aktorów niejako automatycznie wyznacza mu centralne miejsce na scenie. Kiedy na koniec wysmaruje się błotnistą substancją, która efektownie zaschnie na jego ciele zanurzonym w czerwonej wannie, zobaczymy w nim rzeźbę, figurę śmierci tak bezpośrednio dotykającą naszego ciała, jakby odbywał się na naszych oczach już nie spektakl, a performans plastyczny właśnie. Jakby umierający Freddie oddawał swoje ciało innemu artyście…

Gdyby wypadki sceniczne potoczyły się tym torem, siedziałbym przykuty do fotela, podrygując w miejscu nogami. Niestety biografia artysty w zasadzie kończy się wtedy, kiedy zaczyna obrastać sensem, bo przekształca się w opowieść o zarażonym, przerażonym i cierpiącym mężczyźnie wykluczanym przez okrutnych prawicowców (głosujących na Reagana), tradycjonalistów (z Pałacu Buckingham) i katolików (zaczadzonych nauczaniem JP2) oraz nieczułe prawo, zakazujące homoseksualnych małżeństw. Dowiadujemy się o chorobie wokalisty, o jego odmowie zrobienia testu, o jego ostatnich chwilach w objęciach kochanka. W międzyczasie na scenę wkracza doktor i wygłasza długi monolog o tym, jak to zaczęła się i rozwinęła epidemia, której ofiarami byli wyżej wspomniani niewinni czarodzieje. Ciekawe, ale dramaturgicznie autodestrukcyjne. Bo prelekcja na temat naukowo ujęty przekłuwa balonik uprzednio nadmuchany zabawą, a balon nadęty nieszczęściem wypuszcza w chmurę. Zostaje szary sznurek smutnej narracji maladycznej, opowieść o wielkości i małości człowieka, który nad poziomy wylatał, a na wielkomiejski bruk upadł. Ścieżka spełnienia i niesytości życia mimowolnie traci orientację w scenicznym świecie przedstawionym na rzecz drogi przez mękę, budzącej wprawdzie współczucie, ale nieprzekonującej jako tragiczny mit. Szkoda. Tu jednak wychodzi na jaw rzeczywista intencja, z jaka wzniecono ten cały bałagan, skutecznie wkręcając widza w szaloną imprezę.

Autor scenariusza słusznie drwi z interpretacji, jakoby epidemia wirusa HIV była Bożą karą, która należała się pederastom. Taką karą nie jest żadna katastrofa, masowo dotykająca ludzkość. Zarazy, kataklizmy, wojny, ludobójstwa napawają nas przerażeniem, bywają lekcją, pozostawiają traumatyczne ślady w psychice. Proza natury jest bardziej brutalna niż poezja humanistycznych interpretacji. Dlatego nie jest też prawdą, że ta akurat choroba wymierzyła swoje ostrze w grupę radośnie kochających się wolnych ludzi, odbierając im prawo do cieszenia się życiem, a wreszcie czyniąc ich ofiarami społecznego odwetu. To przecież nie homoseksualizm jest przyczyną rozprzestrzeniania się wirusa, lecz… beztroska, nazywając rzecz eufemistycznie. Cierpiący na AIDS ma prawo do pomocy i do empatii, ale będące skutkiem choroby cierpienie nie czyni nikogo męczennikiem poległym na ołtarzu wolności, sztuki czy pięknego życia. Nagi ból pod skórą lub pod czaszką nie jest przedmiotem tragedii, bo nie uwzniośla, lecz degraduje ludzką egzystencję. Morał z opowieści o Freddiem Mercurym, wielkim artyście i wielkim cierpiętniku, ma zatem wymowę całkiem przeciwną niż ta, która wybrzmiewa w epilogu dramatu Piotra Siekluckiego, kiedy to ciało młodziutkiego tancerza z początku jednoczy się na koniec z glinianą figurą samego siebie, na tle zasłoniętej kurtyny. W tym momencie słyszymy bowiem, że „chłopiec” tulący się do martwego ciała Idola, stanie się niewinną ofiarą politycznych represji, które jakoby dotykają gejowską społeczność. Jest to nie tylko zwyczajne kłamstwo, ale jest to również mimowolnie ironiczna kompromitacja takiego poglądu… Wystarczy bowiem powrócić do wcześniejszych scen tego tutaj spektaklu, żeby przekonać się, że mamy do czynienia z grupą ludzi czerpiących korzyść z porządku społecznego, który z pasją potępiają.

Ale nie chcę kończyć, serwując z kolei własną belferską pouczankę… Wnioski, jakie wyciągnąłem z przedstawienia, nie zepsują mi przyjemności pozostałej po niemal dwugodzinnym obcowaniu ze znakomitym teatrem; nie umniejszą radości, którą daje niezmącone niczym obcowanie z powierzchnią, z formą, a niechby i z kiczem – ze zmysłowym powrotem w świetlistą szarzyznę czasów młodości. Nie sposób bowiem nie ruszać się i nie wzruszać na tym queerowym musicalu. Ostatecznie łączy nas rytm pieśni i falowanie tańczących ciał, a dzielą słowa i języki. Idźcie, poddajcie się Królowej, bo wszyscyśmy jej poddanymi.

Rozmowa o biografii KORY

15 maja, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Chcę zobaczyć ją z bliska.

Z Katarzyną Kubisiowską, dziennikarką, biografką m.in. Jerzego Pilcha, Doroty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorką biografii Kory Olgi Jackowskiej „Kora. Się Żyje. Biografia.” rozmawia Agnieszka Karpierz.

Spotkanie z autorką: 12 czerwca, Teatr Nowy Proxima

Agnieszka Karpierz: Księgarska premiera wyczekiwanej książki – biografii Kory Olgi Jackowskiej “Kora. Się Żyje. Biografia” 31 maja, ale wcześniej Targi Książki? 

Katarzyna Kubisiowska: Tak, Targi Warszawskie 20-21 maja. 21 maja mam spotkanie z czytelnikami. Będę mogła, oczywiście jak ktoś będzie chciał, książkę podpisać. Ale będą to też po prostu spotkania z czytelnikami. Będą opowiadała o Korze, o książce, o naszej relacji z Korą, o tym jak się zaczęło, jak się skończyło…

A.K.: No właśnie, a jak to jest? W Krakowie po prostu zna się osoby, które znały Korę. Jesteś z Krakowa – ten “czas krakowski” Kory jest przez Ciebie jakoś szerzej potraktowany? Czy równo dzieliłaś Kraków, Warszawa, Roztocze?

KK.: Nie ma równo, nie ma chronologii, to nie jest opowieść linearna. Moja wyobraźnia reportersko-dziennikarska w ten sposób nie działa. Jest to biografia – biografia reporterska, human story, opowieść o człowieku i jego czasach. Ale nie zaczyna się od tego, że Kora urodziła się 1951 roku, a zmarła w 2018. Zaczyna się od końcówki lat 60-tych, później jest połowa lat 80-tych. I to jest bardzo ważne, ponieważ w latach 80-tych Kora była na szczycie. Była wtedy gwiazdą Maanamu, koncertowała po całej Polsce. Żyła tak, jak nie mogli żyć inni Polacy. Był stan wojenny, było ciężko, szaro, ponuro, gen. Jaruzelski nam groził palcem zomowcami, więzieniami, strzelał do robotników w różnych częściach Polski. A Maanam bardzo ciężko pracował i też, w pewien sposób, dobrze się bawił. I wtedy Kora postanowiła właśnie rozwiązać zespół Maanam. Czyli zaczyna się od katastrofy. Ponieważ jestem filmoznawczynią z wykształcenia, bardzo dla mnie ważne jest takie powiedzenie reżysera Hitchcocka, które odnosi się do dramaturgii w filmie: dobry film zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Tak starałam się tą książkę opowiedzieć.

A Kora w Krakowie – czy jest to dla mnie ważne? Jest to dla mnie bardzo ważne, bo też jestem rodowitą krakowianką, jestem lokalną patriotką, jestem wierna mojemu miastu, wierna mojej dzielnicy, jestem wierna mojej kamienicy, moim sąsiadom i czuję się w tym mieście jak ryba w oceanie.

A.K.: Czerpałaś z niedostępnych dotychczas źródeł – jako jedyna miałaś dostęp do niepublikowanego archiwum Kory: fotografii, zapisków, nagrań. Zgodzili się porozmawiać z Tobą najbliżsi Kory, fani. Jest tam dużo histori, które do tej pory nie wyszły poza prywatne kręgi? 

Nie wzięłabym się za tę książkę, gdyby to nie było możliwe. Obowiązkiem dziennikarzy, reporterów, autorów zajmujących się non-fiction jest opowiedzenie czegoś nowego. O Korze wydaje się, że dużo już wiemy. Dlaczego? Bo jeszcze niedawno żyła, widywaliśmy ją albo w telewizji, w mieście albo na koncertach jeszcze do 2013 roku, kiedy Kora koncertowała. Napisała książkę autobiograficzną “Podwójna linia życia” na początku lat 90-tych, później ta książka była dwukrotnie wznawiana. Czyli w sumie trzy książki autobiograficzne, niby podobne, ale cały czas uzupełniane, aktualizowane co kilka lat, ukazywały się pod innymi tytułami. Z pewnymi dodanymi wątkami albo zmienionymi akcentami – to jest dość istotne i znaczące, ponieważ życie się zmienia, zmienia się też nasze patrzenie na własne życie. Kora z tego korzystała. Udzieliła dużo wywiadów. Może nie kochała wszystkich dziennikarzy, ale niektórych lubiła. Była obecna w pismach kobiecych, kolorowych, w dziennikach. Były wywiady poważne, mniej poważne. Chętnie opowiadała o swoim życiu, dość intymne treści. Teraz może się już częściej mówi, bo żyjemy w świecie opowieści o sobie, jest ona promowana. Sporo osób ma potrzebę opowiedzenia o sobie i zazwyczaj życie to chcą udramatyzować. Kora też z tego korzystała, tylko że ona była rzeczywiście pierwsza. Zaczęła to robić w latach 90-tych i to bardzo odważnie. Ale jednocześnie trzeba pamiętać – wiem to jako osoba, która wiele przeczytała na jej temat, a właściwie wszystko co było dostępne – Kora kreowała swój wizerunek. Była oczywiście w tej opowieści część prawdy, ale też mityzacja swojego życia, życia innych osób. Miała do tego absolutnie święte prawo, bo była osobą publiczną, była gwiazdą rocka, była osobą, która miała głęboką świadomość, że jest na świeczniku i ludzie od niej oczekują, by była atrakcyjna a nie nudna. Więc to życie koloryzowała i wiedziała, że jest słuchana, że dużo ludzi się z jej zdaniem liczy, więc też to wykorzystywała. Lubiła mieć wpływ. Interesował mnie nie tylko jej wizerunek, kreacja, tylko to, co było pod spodem, co było prawdziwe. Siedzimy w tym momencie w Teatrze Proxima, więc mówiąc językiem teatralnym, interesowała mnie aktorka bez maski, która schodzi ze sceny, ściera makijaż. Chcę zobaczyć ją tak z bliska.

A.K.: Nieoczywista kreacja artystyczna, ale również osobowość – niebanalna i bezkompromisowa. Zaangażowana Polka, feministka, komentująca rzeczywistość. Pamiętam, bardzo dawno temu, usłyszałam wypowiedź Kory, którą mocno utkwiła mi w pamięci – na temat związków, faktu posiadania osobnych sypialni i zapraszania partnera do swojego łóżka. Bardzo świadomie podchodziła do wielu tematów, wyprzedzając swoje czasy. Skąd czerpała tą dojrzałość i świadomość? Skąd to miała? Doszłaś do tego?

K.K.: Tak, z odwagi. Do tego, żeby powiedzieć coś publicznie, co nie jest popularne albo o czym się nie mówi. Preferowała model życia z mężczyzną, z którym jest w związku, pod jednym dachem ale w osobnych sypialniach. Mówiła jeszcze, że jak się zaprasza mężczyznę do sypialni, to trochę jak to teatru. Tak konsekwentnie żyła od momentu, kiedy było ją na to stać. Po 89 roku, w Polsce demokratycznej, kiedy mogła kupić pierwszy dom pod Warszawą i tam już mieszkała ze swoim drugim partnerem, później mężem. Ale też wiąże się to z tym, że jako dziewczynka, dziecko najpierw mieszkała przy ulicy Grottgera, w bardzo pięknym domu, w kamienicy 1927 roku, w której mieszkali majętni ludzie, ale Ola ze swoją rodziną – mamą Emilią, tatą Marcinem i czwórką rodzeństwa – mieszkali na 30 metrach kwadratowych w miejscu, które było przeznaczone na suszarnię, w przyziemiu. Ona po prostu żyła w nędznych warunkach. I tak było przez pierwsze 5 lat jej życia do 1955 roku. A potem na 5 lat trafiła do domu dziecka w Jordanowie, kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa. Ten nadal trzymający upiorny poziom traktowania swoich podopiecznych dom dziecka w Jordanowie, w tym momencie jest DPS-em. Ola tam musiała pojechać, nie było wyjścia. Jej mama była chora na gruźlicę, prątkowała, mogła ją zarazić. To było jej jedyne wyjście – dla niej, dla jej siostry, rodzeństwa. Jej mama musiała leczyć się w Zakopanem, a tata czuł się bardzo starym człowiekiem, był bardzo bezradny. Przypuszczam, że chorował na depresję. Nie był w stanie zająć się swoimi dziećmi. I Ola spędziła w tym sierocińcu kilka lat, które były latami bez intymności. Mieszkała w sali, gdzie było kilkanaścioro dzieci, pilnowała ich siostra. Parawan, to była jedyna rzecz, za którą można było się na chwilę schować. Dzieci nie miały własnych parawanów. Więc to jest chyba jasne, że ona bardzo potrzebowała swojego łóżka. 

Sądzę, że ta odwaga do wypowiadania jej poglądów, wzięła się z tego – oprócz tego, że z cech charakteru – że po prostu taka się urodziła. Silną osobą. Wzmocniona przez to, że jako dziecko zaznała doświadczenia wyrwania z domu rodzinnego. Ona tego nie rozumiała. Jej siostra, 7 lat starsza, Anna Kubczak, już to rozumiała. Jak trafiła do domu dziecka, była nastolatką. Wiedziała dlaczego tam jest. A 4 i pół letniej dziewczynce tego się nie wytłumaczy. Tam życie wymagało od Oli odwagi i siły. Ta odwaga i siła stała się potem czymś co powodowało, że ona się pewnych rzeczy publicznie nie bała wypowiedzieć, zrobić.

Zachęcała kobiety do większego luzu – twierdziła, że kobiety wychowuje się na masochistki i należy ten trend raz na zawsze zwalczyć, porzucić rolę cierpiętnicy, zdjąć kuchenny fartuszek i zadbać o swój dobrostan. Kobieta, matka, artystka, partnerka – w tych wszystkich rolach była, zwłaszcza jak na tamte czasy, nieszablonowa. 

Dlatego m.in. po to tą książkę napisałam. Była wokalistką Maanamu i była pierwszą kobietą rockową na polskiej scenie. Bo były wcześniej wokalistki, ale bardziej popowe. Kora zaczęła śpiewać w 1976 roku. Rockowa, a od pewnego momentu rockowo-punkowa wokalistka. To jasne i istotne, ale skoro już piszę książkę o niej, która ma zająć 500 stron (bo tyle zajęła), to nie chodzi tylko o jej życie – o jej życie oczywiście też chodzi – ale o to jak ona wpływała tym życiem na życie innych ludzi. To ważny wątek tej książki. A wpływała zasadniczo. Mówiła, że kobiety nie muszą żyć w związkach małżeńskich. Jak się rozwiodła z Markiem Jackowskim w 84 roku, to ona mówiła o tym rozwodzie. Wtedy się nie mówiło o rozwodach. Wtedy się w Polsce nikt nie rozwodził, wszyscy żyli w szczęśliwych związkach i sobie spijali miłość z dziubków. Co więcej – ona powiedziała trochę później, w latach 90-tych, że ma dziecko ze związku pozamałżeńskiego. Więcej, więcej – powiedziała: kobiety, wcale nie musicie brać ślubu, możecie mieć związki pozamałżeńskie i czerpać przyjemność z czystego seksu.
W latach 90-tych to też budziło kontrowersje i robiło wrażenie. Mówiła też o ludziach homoseksualnych, że tacy ludzie są, że dla niej to jest norma. Wtedy, w latach 80-tych, też się nie mówiło, nie było ludzi homoseksualnych w “komunistycznym raju”. Dlatego oni ją tak pokochali. Kora w pewien sposób otworzyła drzwi od ich szafy. Mówiła też by kobiety nie chowały się w nędznych strojach i się grzecznie ubierały, tylko żeby pokazywały swoje piękne ciała i czerpały przyjemność z cielesności. Wtedy to szokowało, teraz już nie. Ale jednak buduje kontekst, jakie to były czasy. Chcę wierzyć, że czytelnik to zobaczy.

A.K.: Wspomniałaś o 500 stronach – miałaś jakieś ograniczenia? Jak to jest zamknąć w formę, jaką jest książka, fenomen Kory? Jak to jest, że postanowiłaś – już wystarczy, kończę. Ujęłam ten żywioł, udowodniłam tezę.

K.K.: Tezy nie ma, w ogóle nie ma tez, jestem beztezowa. Ta książka nie jest pisana linearnie od A do Z. Ta książka jest pisana wątkami, tematami, sprawami i postaciami. Wiedziałam w pewnym momencie, jak już zebrałam materiały, zrobiłam kwerendy, w archiwach przeczytałam to, co miałam przeczytać, porozmawiałam z ludźmi, z którymi miałam porozmawiać. Właściwie rozmawiałam z nimi do końca, do dzisiaj rozmawiamy (przyp. aut. 26 kwietnia). Książka właśnie poszła do drukarni, a jeszcze ostatnie poprawki nanosiłam trzy dni temu, bo jeszcze o coś dopytywałam i weryfikowałam. Ale w pewnym momencie już wiedziałam jaką książkę chcę opowiedzieć. Praca dziennikarska, ze szczególnym nakierowaniem na historię człowieka, którą mam opowiedzieć, wymaga ogromnie dużo skupienia i myślenia, na który trzeba mieć czas. Bardzo dużo czasu po prostu siedzę i myślę. Myślę sobie i zadaje sobie sama pytania i to jest bardzo dobry czas, choć ktos by mógł powiedzieć, że bombluję. Ale ja nie bombluję i wtedy robię właśnie najważniejsze rzeczy – daję sobie pomysł na książkę. W pewnym momencie zaczynam robić notatki, układa mi się książka w koncept, jaki będzie początek, raczej już mniej więcej wiem jaki koniec. A później rusza z kopyta i zaczyna się pisać. Przez rok.

A.K.: Miałaś jakiś temat, nad którym musiałaś pomyśleć trochę dłużej, jak go ugryźć albo sprawiał Ci wyjątkową trudność?

K.K.: Właściwie co chwilę był taki temat. I to jest kwestia tego jak ja ten temat ujmę, w jaką formę, gdzie ja postawię akcenty, jak sformuję zdanie. Najtrudniej jest pisać o kobiecie, która jest na scenie, która żyje bardzo intensywnie, która stoi na scenie jako wokalistka. Z tym się wiąże mnóstwo ciekawych rzeczy – jest zespół rockowy, są mężczyźni w tym zespole rockowym, są atrakcyjni mężczyźni w zespole, są atrakcyjni mężczyźni spotykani w czasie tras, jest dużo pokus, jest życie z dala od dzieci – dla biografa fantastyczna rzecz. Bo to nie jest nudne życie. To jest życie rozrywkowe, pełne używek, seksu. Teraz jak to zrobić żeby nie było tandety, schematu i banału, żeby nie było to harlequinowe. Starałam się zrobić tak żeby tak nie było. A czy mi wyszło?

A.K.: A Twoje postrzeganie Kory? Jak już wiedziałaś coraz więcej? Zmieniało się?

K.K.: Cały czas mi się zmieniało. Nawet teraz jak rozmawiamy, to mi się zmienia. Kalejdoskop. Kora była jak Światowid – miała bardzo wiele twarzy. Ale to nie znaczy, że była osobą wielolicową, tylko była bardzo złożoną osobowością. Była bardzo prawdziwa, była wiarygodna. To wiem. Między tym, co mówiła a tym co myślała a jakie podejmowała decyzje – raczej była spójna. To jest w ogóle cecha ludzi wiarygodnych. Czasami widzimy kogoś – i inteligentny, ładny i dużo przeczytał, nawet dobrze się z nim rozmawia, ale coś nie gra. Czuje się, że są tu jakieś przesunięcia. To jest ten element wiarygodności, którego nie ma u takiego człowieka. A u Kory, sądzę, że tak było, była wiarygodność. Ja z nią nie rozmawiałam, byłam na jednym koncercie Maanamu w Hali Wisły. Kora była autentyczna i dlatego porwała ludzi. Nas porywa autentyczność. Nawet jeśli się z kimś nie zgodzimy, wkurza nas, ale jakoś reagujemy. Albo się zachwycimy. Kora miała mnóstwo ludzi, którzy byli w niej po prostu zakochani. Fanów i nie tylko fanów. Fascynowała jako wokalistka, jako twórczyni tekstów, jako osobowość. To było zjawisko. Dużo miała twarzy, czasami mnie denerwowała, czasami wzruszała, czasami miałam ją ochotę przytulić – pełne spektrum. Budziła we mnie uczucia macierzyńskie, czasami siostrzane, czasami bym jej powiedziała – ej kobieto, co Ty narobiłaś, tak się zachować.

A.K.: Odzywali się do Ciebie sami fani Kory? 

K.K.: Tak, fani są w tej książce. Oni są bardzo ważni. Fanów Kory jest bardzo wielu. Mam ogromny szacunek do nich. To jest bardzo złożona, ludzka wspólnota, pełna napięć wewnętrznych. Jedna z fanek krakowskich, Agnieszka Dąbrowa, opowiada swoją historię z Korą. Ale naprawdę tych fanów Kory jest bardzo wielu, bo są tacy którzy byli wierni od lat 80-tych do końca życia Kory. Są tacy, którzy byli tylko zafascynowani Korą w latach 80-tych. Są tacy, którzy ją odkryli w XXI wieku, młodzi fani i fanki. Są tacy, którzy jeździli na wszystkie koncerty. Ten mój jeden koncert Maanamu i to, że ja nie byłam fanką Maanamu! Bardzo cenię Korę, słuchałam Kory ale nie byłam fanką żadnego zespołu. Byłam fanką pisarzy, pisarek. Ale nie byłam nigdy fanką muzyczną, chociaż sporo muzyki słucham.

A.K.: Ale książka nie jest tylko dla fanów?

K.K.: Nie. Książka nie jest w ogóle dla fanów, ani dla rodziny. Nawet bym powiedziała, że książka nie jest dla Kory. Książka jest dla prawdziwości życia Kory, próby uchwycenia jej złożoności życia. Nie pisałam jej z myślą – zresztą ona byłaby bardzo ograniczająca i krzywdząca tekst, nie miałabym odwagi – że komuś ma ta książka się spodobać. Ja bym bardzo chciała, żeby ta książka poruszyła, żeby nie została obojętna. Może tylko w takiej kwestii bym chciała, by ta kategoria zaistniała, żeby tę książkę dobrze się czytało. Żeby wciągnęła. Żeby wywołała emocje. Oprócz tego, że ma pokazać Korę, kim była, jakie były czasy, w których żyła, kim byli jej bliscy, dlaczego była taka etc. Czy życie jest do podobania się? Życie jest, jakie jest. Dostajemy je i mamy je wyżyć.

A.K.: Się Żyje. Jesteśmy w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, zupełnie nieprzypadkowo. Połączenie na styku Kora jest tu mocne. Nasz spektakl “Kora. Boska” jest hitem od półtora roku, bilety na spektakle wyprzedawane są w ciągu 15 minut. Za scenariusz, reżyserię i główną rolę odpowiada Katarzyna Chlebny. O Kasi i naszym teatrze wspominasz w książce? 

K.K.: Kasi i Waszemu Teatrowi jest poświęcony rozdział. Bardzo mnie to cieszy. Ale nie będę streszczała co tam jest. Świetny spektakl. Bardzo mi się podobała Kaśka w tym spektaklu, tekst. Poznałyśmy się chwilę wcześniej. Trochę rozmawiałyśmy o Korze, a później to się przerodziło w bardzo serdeczną znajomość. Kibicuję całemu Zespołowi, Teatrowi – to mówię absolutnie ze szczerego serca, nie dlatego że tutaj rozmawiamy. Myślę, że sobie też z Kasią bardzo pomogłyśmy – Kasia mi pomogła w książce, a ja powrzucałam swoje myśli na temat Kory. Bo to nie chodzi o to żeby korygować tekst, wprowadzać inne słowa – Kaśka mój, a ja Kaśki, Chlebny Kubisiowskiej a Kubisiowska w Chlebny, nie wiadomo która Kaśka. Chodzi o twórczą inspiracją i głębokie wejście w myślenie o drugim człowieku. Bo to jest podstawa, żeby stworzyć pomysł. Jak Kaśka miała, żeby stworzyć Korę Boską. Żeby spotkać się w zanurzeniu w sprawy. To jest bardzo dobre przedstawienie i świetnie zagrane przez Piotrka Siekluckiego i w ogóle wszystkie Matki Boskie, które tam występują – Łukasza Błażejewskiego, Pawła Rupalę. 

Ta odwaga to jest dla mnie kluczowa sprawa. Ja piszę o odważnej kobiecie. Doceniam twórczynie i twórców, którzy robią odważną sztukę. Także tę sztukę, która wcale nie jest popularna, która – mówiąc współczesnym językiem – generuje hejt, ale która ma wartość, rozbija pewne wyobrażenia. I to każdą sztukę – czy tekst pisarski, czy muzyczny, czy malarstwo, teatr, film etc. Bardzo doceniam takich twórców. Nawet jeśli coś jest mi obce. Wyczuwam, że ci ludzie robią to ze szczerego serca, nie koniunkturalnie, ale mają coś do powiedzenia. Wiem, że jest intencja do przekazu, który ma coś spowodować. Nawet jak jest mi to obce i tego nie rozumiem, to mam duży szacunek dla takich twórców. W ogóle mam szacunek dla twórczyń i twórców właśnie za odwagę.

A.K.: Odwagą jest też napisanie biografii o Korze!

K.K.: Już przeczuwam, że to jest odwaga, bo słyszę takie głosy – dlaczego Pani nie porozmawiała z tą osobą, a z tą Pani porozmawiała. Przygotowuję się, że moja książka może być dość różnie odbierana. Książkę będę promować w maju i w czerwcu, kiedy pomidory są dość tanie, nie chciałabym żeby leciały na mnie w trakcie spotkań. Ale mam czerwoną sukienkę na wszelki wypadek.

A.K. Zobaczymy się też tutaj – 12 czerwca odbędzie się spotkanie promocyjne w Teatrze Nowym Proxima, na które serdecznie zapraszamy. Krakowska 41.

K.K.: Bardzo jestem szczęśliwa, że tutaj odbędzie się to spotkanie. Będzie je prowadził Łukasz Orbitowski. Mam nadzieję, że będzie cały zespół i że Kaśka zaśpiewa. Obiecała, że zaśpiewa nawet coś, co ja będę chciała a czego nie ma w przedstawieniu. Kasieńko – szykuj się!

A.K.: Czujemy się zaproszeni. Dziękuję bardzo – Katarzyna Kubisiowska. Czekamy na książkę “Kora. Się Żyje. Biografia”.

K.K.: Dziękuję.

„Królowa” Premiera

6 maja, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Biografia potężnie utalentowanego, introwertycznego hedonisty, który stał się legendą. Opowieść o człowieku, który żył wśród tłumów, ale umarł w samotności. Freddie Mercury będzie bohaterem spektaklu „Królowa” przygotowywanego przez Piotra Siekluckiego i Teatr Nowy Proxima. To też historia śmiercionośnego wirusa HIV, który w latach 80. zabił miliony ludzi.

Teatr Nowy Proxima szykuje kolejny spektakl muzyczny. Po rewelacyjnych sztukach o Korze i Ewie Demarczyk czas na króla światowych stadionów, artystę, który legendą stał się już za życia. – Freddie Mercury to miłość mojego życia, z jego muzyką spędziłem okres dojrzewania, młodość, kocham go do dziś – mówi Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego Proxima, reżyser spektaklu „Królowa”, który opowie biografię Freddiego Mercury’ego.

Statkiem z Zanzibaru do Indii
Zespół Teatru Proxima wybrał cztery charakterystyczne wizerunki z życia i twórczości legendarnego artysty. – Opowieść zaczynamy od historii ośmioletniego Farrokha wychowywanego na Zanzibarze. Tak małe dziecko rodzice wysłali w podróż statkiem do Indii, bo tam znajdowała się wybrana przez nich szkoła z internatem. Kto dzisiaj w wieku 8 lat puściłby swoje dziecko pociągiem z Krakowa do Kielc, a co dopiero z Zanzibaru do Indii?! Introwertyczny Farrokh bardzo przeżył tę podróż i o tym, a także o jego relacjach z rodzicami, ojcem Borni i mamą Jer, przesiąkaniu indyjską kulturą i muzyką oraz fascynacją sztuką opowiada pierwsza część naszego spektaklu – zdradza reżyser.

Życie w Londynie i„Love Of My Life”
W kolejnej odsłonie poznajemy dwudziestoparoletniego Farrokha, który trafia do Londynu. Skąd ta destynacja? – Na Zanzibarze wybuchła rewolucja, jego rodzice musieli uciekać. Borni Bulsara pracował w administracji brytyjskiej, dlatego miał brytyjski paszport i mógł uciec na Wyspy Brytyjskie. Farrokh marzył o Londynie – gdyby został na Zanzibarze albo w Indiach, to nigdy nie byłoby Freddiego Mercury’ego. W stolicy Wielkiej Brytanii zaczął poszukiwać swojej tożsamości i możliwości artystycznego rozwoju. Trzeba podkreślić, że Freddie Mercury był artystą wszechstronnym. Michael Jackson od tekstów i piosenek miał ludzi, Freddie wszystko robił sam. Pisał, komponował, zaprojektował logo Queen, projektował okładki, swój wizerunek, kostiumy. To właśnie w Londynie zaczął śpiewać i to tam poznał „Love Of My Life”, czyli serdeczną przyjaciółkę Mary Austin. Na początku Mary była dziewczyną Farrokha – wtedy przyznanie się do homoseksualizmu było równoznaczne z końcem kariery artystycznej – mówi Piotr Sieklucki.

Samotne umieranie
Trzeci wizerunek Freddiego to ten, który dobrze znamy – artysty z wąsami, czarnymi włosami, w koszulce na ramiączkach i dżinsach, u szczytu kariery i sławy. Ostatnia część opowieści pokazuje umierającego wokalistę z końca lat 80. i początku lat 90., kiedy wyniszczała go straszna choroba, AIDS. – Z jednej strony, nasz spektakl jest biografią Freddiego, ale z drugiej opowiadamy historię rozprzestrzeniania się wirusa HIV i AIDS. Mówimy o przypadku, który umożliwił wydostanie się wirusa HIV z Konga, o Haitańczykach, szczepieniach, używaniu strzykawek, rewolucji seksualnej. W latach, kiedy rozwijało się AIDS, wszyscy chcieli uprawiać wolną miłość, wirus miał zatem łatwą drogę. Opowiadamy też o ostracyzmie, który wówczas panował, o biednych dwudziestoletnich chłopakach, którzy umierali w strasznych cierpieniach, wyrzuceni z rodzin, opuszczeni przez przyjaciół – mówi reżyser. I dodaje: – Nie chcemy odtwarzać wiernie wizerunku Freddiego, zobaczymy introwertyka, samotnika, który umiera w samotności.

39. urodziny króla życia
Znając znakomite pomysły zespołu Teatru Nowego Proxima, „Królowa” będzie spektaklem, który zapadnie nam w pamięć i o którym długo będziemy dyskutować. – Chcemy, by „Królowa” była widowiskiem – zaprosimy widzów m.in. na legendarne 39. urodziny artysty, ale z drugiej strony przejmującym doświadczeniem pokazującym zaniedbania Białego Domu, Kościoła katolickiego i Jana Pawła II. Nawet w obliczu tak wielkiej tragedii Kościół podtrzymywał stanowisko w sprawie antykoncepcji. Afryka umiera, a Jan Paweł II mówi, że nie należy stosować prezerwatyw… – podsumowuje Sieklucki, który w „Królowej” zagra wspomnianego papieża oraz Eltona Johna.

Widowisko na 17 aktorów
W spektaklu gra rekordowa liczba aktorów, bo aż 17. W rolach głównych: Maks Stępień (Farrokh Bulsara), Martyna Krzysztofik (Jer/ Mary/Valentine), Michał Felek Felczak (Bomi/Peter/Jim), Adam Zuber (Freddie Bulsara), Arti Grabowski (Freddie Mercury), Karol Miękina (Patricco), Sebastian Szul, Damian Rusyn, Dominik Olechowski (chłopcy z Qu-een), Marcin Mróz (dr Atkinson), Artur Wójcik (Nixon), Piotr Sieklucki (Elton John/ JPII) oraz Artur Świetny. Lady Maga, Paweł Rupala, Mat Mosiala, Maciej Go-doś (degeneraci).
Scenografię i kostiumy przygotował Łukasz Błażejewski, ruch sceniczny Karol Miękina, aran-że Paweł Harańczyk, światła Wojciech Kiwacz, a stylizacje Artur Świetny. Producentką spektaklu jest Agnieszka Karpierz.

Marta Gruszecka. Gazeta Wyborcza

Fot. Sylwia Penc / Agencja Wyborcza.p

Boska Komedia

9 marca, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Minęły już niemal trzy miesiące od zakończenia 15. edycji Boskiej Komedii, a zza oceanu nadal napływają pofestiwalowe echa. Kilka dni temu, 3 marca na stronie internetowej  howlround.com, platformie komunikacyjnej dla twórców teatralnych z całego świata, ukazał się obszerny esej autorstwa jednego amerykańskich gości naszego Festiwalu, Howarda Shalwitza, współzałożyciela i byłego dyrektora artystycznego Woolly Mammoth Theatre Company w Waszyngtonie.

W grudniu Kraków staje się zimową krainą czarów. Sznury migoczących światełek wiszą nad uliczkami, a błyszczące świąteczne stragany wypełniają jeden z największych w Europie staromiejskich rynków, gdzie do północy przewijają się tłumy na świątecznym jarmarku. Śnieg jak delikatny puch pokrywa miasto. Pomimo zimna, turyści są tu przyciągani za sprawą magii tego historycznego centrum kultury. W tym czasie w krakowskich teatrach przez dziesięć dni polscy widzowie i zagraniczni goście gromadzą się na corocznym Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia, który można nazwać najważniejszym dorocznym podsumowaniem premier współczesnego polskiego teatru. W tym roku temat przewodni, „Polskie Tabu”, porusza kwestie, o których niełatwo mówić w klimacie politycznym tego kraju, radykalnie dzielącym polskie społeczeństwo – między innymi: Kościół katolicki, prawa osób LGBTQ, relacje żydowsko-polskie, imigracja, rasizm, ruch #MeToo i wojna w Ukrainie.

Zobaczyłem kilkanaście z trzydziestu dwóch festiwalowych spektakli prezentowanych od 7 do 16 grudnia 2022 roku, a moim towarzyszom z USA udało się zobaczyć kolejne siedem. Przyjazd naszej delegacji, w skład której wchodzili m.in.: Nicole Garneau, Maria Manuela Goyanes, Valerie Hendy, Jennifer Kidwell, Rob Melrose, Ronee Penoi, Paige Rogers, Michael Rohd, Brandice Thompson, Liesl Tommy, Peter Marks, Evelyn Schreiber oraz ScottSchreiber, został zorganizowany przez Philipa Arnoulta z Centrum Rozwoju Teatru Międzynarodowego (CITD – Center for International Theatre Development) w ramach wieloletniego projektu „LINKAGES: Polska”, którego celem jest stworzenie nowych relacji między twórcami ze Stanów Zjednoczonych i Polski.

Niemal wszystkie spektakle prezentowane podczas festiwalu łączy jedna uderzająca cecha: są skoncentrowane wokół najbardziej aktualnych problemów politycznych i społecznych Polski.

Amerykanie mogą tylko podziwiać szybkość, z jaką bieżące wydarzenia trafiają tu na sceny teatrów. Członków naszej grupy uderzyło szczególnie, że aktorzy nie tylko wchodzą w teatralne role, ale często utożsamiają się z nimi przez swoje zaangażowanie w sprawy poruszane w spektaklach. „To, co podobało mi się w Polsce – powiedział jeden z Amerykanów – to fakt, że zajmowali najbardziej aktualnymi sprawami, z którymi mamy dziś do czynienia”.

Podczas naszych spotkań z kilkunastoma polskimi dyrektorami teatrów, mieliśmy pewne spostrzeżenia dotyczące specyfiki pracy nad przedstawieniami w tym kraju. W przeciwieństwie do typowych praktyk amerykańskich – gdzie dramaturg pracuje rok lub dwa lata nad scenariuszem, po czym następuje równie długi proces produkcji – w Polsce tekst zazwyczaj powstaje w trakcie prób, dzięki współpracy reżysera, dramaturgów oraz improwizacji aktorów. Mimo, że próby trwają dwa razy dłużej niż w Stanach Zjednoczonych, sam scenariusz powstaje, lub jest w znacznym stopniu korygowany, na kilka miesięcy przed premierą, co ułatwia dostosowanie go do biegu wydarzeń. Pod względem aktualności trudno byłoby konkurować z trzema festiwalowymi produkcjami stworzonymi przez twórców z Ukrainy.

„ŻYCIE NA WYPADEK WOJNY” to interdyscyplinarny spektakl stworzony przez artystów, którzy, uciekając przed wojną, trafili do województwa kujawsko-pomorskiego. Wyreżyserowany przez Ulę Kijak na podstawie tekstu Leny Laguszonkowej był koprodukcją Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu, Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy i Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Pięcioro aktorów, w formie przypominającej telewizyjny program informacyjny, udzielało instrukcji, co należy robić w przypadku kryzysowych sytuacji: jak unikać stref zagrożenia, jak czyścić publiczne toalety, jak przetrwać atak atomowy, jak zrobić ładunek wybuchowy, jak usunąć ślady po gwałcie. Co zadziwiające, spektakl kończył się nutą nadziei: wojna się skończy, ludzie wrócą do swoich domów, a jedynymi pamiątkami po wojnie pozostaną lepkie ślady na oknach – pozostałości po odklejeniu taśm zabezpieczających szyby przed pęknięciem w trakcie nalotów.

„5:00 UA” jest teatrem ruchu, wyreżyserowany przez Julię Maslak, w ramach rezydencji artystycznej wspieranej przez Forum Dyrektorów Teatrów Województwa Śląskiego. Przedstawienie, w którym wystąpiło dwanaście ukraińskich kobiet, opierało się na choreografii, monologach i chóralnym śpiewie, które przedstawiały historie ucieczek z Ukrainy do Polski po wybuchu wojny. Wspomnienia występujących na teatralnej scenie uchodźczyń zawierały przejmujące szczegóły dotyczące życia, które za sobą pozostawiły i wojennych zniszczeń, których były świadkami. Porozrzucane po scenie walizki stały się obrazem przymusowego wykorzenienia w konsekwencji wojny. Ten spektakl jest także miłosnym listem do Polaków, którzy udzielili schronienia i wsparcia tak wielu Ukraińcom – również aktorkom uczestniczącym w tej teatralnej produkcji.

W zaskakująco komiczny sposób temat wojny został potraktowany w spektaklu „NAXUJ: RZECZ O PREZYDENCIE ZELENSKIM” według scenariusza Ziemowita Szczerka, w reżyserii Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym „Proxima”. Spektakl, którego formę można określić mianem makabreskowego kabaretu, przedstawia Zełeńskiego jako superbohatera walczącego ze zmultiplikowanymi, demonicznymi sobowtórami Putina. W trakcie szybkiej, często gorzkiej wymiany zdań, zanalizowana zostaje geneza trwającej wojny, jak również w postawy przywódców obu stron konfliktu. W walce Zełeńskiemu pomagał upiór Kijowa i przezabawny polski artysta – obiekt najgłośniejszych wybuchów śmiechu na widowni. W muzyce i tańcach pojawiły się żywiołowe ukraińskie melodie ludowe, a sama charakteryzacja fantastycznych postaci warta była ceny biletu.

W reportażowym spektaklu „ODPOWIEDZIALNOŚĆ”, opartym na prawnych analizach i autentycznych relacjach świadków, reżyser Michał Zadara odniósł się do trwającej wojny w niewygodnym kontekście kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. Cytując polskie i międzynarodowe prawo, troje aktorów przedstawiło mocne argumenty przemawiające za nielegalnością działań polskiego rządu, które spowodowały zamknięcie granicy państwa dla migrantów, a w konsekwencji doprowadziły do tego, że wielu z nich zginęło w przygranicznych lasach. „Dlaczego problemem było kilka tysięcy emigrantów z Azji i Afryki? – pytają – skoro zaledwie kilka miesięcy później z otwartymi ramionami przyjęliśmy miliony Ukraińców?”

LUSTRO HISTORII

W kilku dużych produkcjach polscy reżyserzy sięgnęli głębiej w historię, by w ten sposób wyostrzyć prowokujące pytania.

W I akcie „IMAGINE” Krystiana Lupy (koprodukcja Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera w Warszawie oraz Teatru Powszechnego w Łodzi), kilkunastu aktorów, grających ikoniczne postacipokolenia lat sześćdziesiątych, przybyło do artystowskiego domu muzyka na łożu śmierci. Umierający agresywnie wyzwał ich do odpowiedzi, co i dlaczego „spieprzyli” w realizacji swoich marzeń o zmianie świata. Pełna pasji wymiana zdań zakończyła się orgią pod wpływem LSD, z Johnem Lennonem wcielającym się w rolę Jezusa. Akt II przeniósł miejsce akcji do pustynnego krajobrazu wideo – czyśćca? przyszłości? – w którym, po samobójczej próbie pojawia się alter ego umierającego mężczyzny. Tematyka stawała się bardziej egzystencjalna, w miarę jak główny bohater zmagał się z odnalezieniem odpowiedzi o sens życia. Pod koniec spektaklu latającym spodkiem wylądowali stożkogłowi kosmici i przedstawili pełną nadziei wizję przyszłości ludzkości, która rozwiała się już po chwili, kiedy brutalne plemię mężczyzn pojmało i poddało torturom niewinne ofiary w wide-koszmarze, która był bezpośrednim echem wojny w Ukrainie.

Nie mniej oryginalna była reżyserka Maja Kleczewska i jej bezkompromisowa wersja „DZIADÓW”, jednego z najgłośniejszych polskich spektakli minionego roku z krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego. Bogate, stylizowane na XIX wiek kostiumy, sugerowały, że będzie to wierna inscenizacja klasycznego tekstu wielkiego polskiego poety doby romantyzmu, Adama Mickiewicza. Reżyserka wykonała jednak odważny gest – w kraju, w którym obowiązuje niemal całkowity zakaz aborcji i inne ograniczenia wycelowane w kobiety – obsadziła w roli prześladowanego głównego bohatera, granego zwykle przez mężczyznę, dwie kobiety – aktorkę i tancerkę. W ten sposób scena stała się więzieniem dla kobiet, w którym zapanował duch buntu, a grupa uwięzionych, wśród których można było rozpoznać drag queens, osoby transseksualne, pracownice seksualne i społeczne aktywistki została poinformowana przez Boga, dlaczego nie mogą dostać się do nieba. Jednak najbardziej kontrowersyjna jest spektaklu scena przedstawiająca gwałt na młodej dziewczynie, mimo że aktor grający księdza-gwałciciela, nie gra ilustracyjnie, ale poprzez erotyczną choreografię.

Punktem wyjścia wyprodukowanego przez Teatr Współczesny w Szczecinie „ODLOTU” w reżyserii Anny Augustynowicz było najbardziej traumatyczne wydarzenie w najnowszej historii Polski – katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem w 2010 roku, w której zginął prezydent RP oraz wielu polityków i przedstawicieli polskiego rządu. Publiczność została posadzona twarzą w twarz z aktorami – pasażerami, którzy prowadzili z nią dialog bezpośrednio ze swoich „miejsc w samolocie”. Gęsty tekst poetyckiego dramatu Zenona Fajfera dotyczył zarówno rzeczywistego wydarzenia tragicznego lotu, jak i teorii spiskowych na temat udziału Rosji w tej katastrofie. Całość składała się w upiorny, a czasem satyryczny kolaż polskiej historii i literatury, w którym jak w lustrze odbiła się obecna władza i naród.

ZDERZENIA TERAŹNIEJSZOŚCI Z PRZESZŁOŚCIĄ

Spektakl „ŚMIERĆ JANA PAWŁA II” z Teatru Polskiego w Poznaniu jest wynikiem współpracy Jakuba Skrzywanka (reżysera) i Pawła Dobrowolskiego (dramaturga). Na podstawie materiałów telewizyjnych i relacji świadków twórcy zrekonstruowali pogarszający się stan zdrowia otaczanego czcią polskiego papieża w dniach poprzedzających jego śmierć 2 kwietnia 2005 roku. Widzowie byli świadkami jego zmagań z czytaniem i wygłoszeniem wielkanocnego orędzia, jedzeniem, ubieraniem i myciem. Widzieli, jak spał i umierał, jak jego ciało było przygotowywane do pogrzebu. Widok wyniszczonego chorobą papieskiego ciała może być wystarczająco kontrowersyjny dla niektórych widzów, ale prawdziwą prowokację stanowiły przerywające co jakiś czas spektakl projekcje niezwykłych wywiadów z Polakami opisującymi osobiste przeżycia w dniu śmierci Jana Pawła II. Ich dzisiejsze narracje ujawniły pokoleniową zmianę stosunku do tamtych wydarzeń – od szacunku po lekceważenie. Sam wydźwięk spektaklu nie był w żaden sposób oceniający, by pozwolić widzom wyciągnąć własne wnioski.

„STARY DOM / ALTE HAJM” z Teatru Nowego im. T. Łomnickiego w Poznaniu powstał dzięki współpracy polskiego reżysera Marcina Wierzchowskiego oraz kanadyjskiego aktora i dramaturga żydowskiego pochodzenia Michaela Rubenfelda, Poprzez wielopokoleniową narrację został w nim poruszony wciąż jeszcze drażliwy temat relacji polsko-żydowskich. W przerażającej scenie otwierającej spektakl, podczas II wojny światowej gestapowiec wchodzi do domu granatowego policjanta, w którym ukrywa się żydowską rodzina. Zastrasza właściciela domu, który ujawnia ich kryjówkę i morduje wszystkich, ukrywających się żydów i domowników. W dalszej części spektaklu prawda o tej scenie była stopniowo odsłaniana i równocześnie kwestionowana podczas rodzinnego spotkania w tym domu. Każda nowa rewelacja o przeszłości wywoływała sprzeczne reakcje rodziny, od odrzucenia, przez poczucie winy, po akceptację. Dzięki zręcznej inscenizacji, w której nieustannie przenikały się przeszłość i czas obecny, „Stary Dom” w jasny sposób ukazał trwałość postaw antysemickich obecnych w Polsce od wielu dekad oraz potencjał współczucia i zmiany.

Kolejna praca łącząca czasy II wojny światowej z dniem dzisiejszym, „NARODZINY WROGOŚCI” autorstwa Wiktora Bagińskiego, była teatralnym esejem na temat rasizmu wobec osób czarnoskórych. Spektakl powstał w teatrze organizującym festiwal, Łaźni Nowej. Zaczęło się od prostego pytania: kim jest narrator? Na koniec czworo aktorów – troje białych i jeden o arabskich korzeniach – improwizowało odpowiedzi na pytania narratora dotyczące ich osobistego stosunku do ludzi niebiałych w dzisiejszych czasach. Pomiędzy początkiem a finałem spektakl przechodził przez serię scen zainspirowanych literaturą o Holokauście i zdjęciami z filmu w reż. D.W. Griffithsa „Narodziny narodu”. Bagiński, jedyny czarnoskóry reżyser teatralny w Polsce, dzięki takiej kompilacji stworzył prowokacyjne, budzące dyskomfort obrazy sceniczne, swobodnie eksplorujące czarną tożsamość jako metaforę przywłaszczoną przez białych ludzi dla szeregu destrukcyjnych uprzedzeń.

„ROHTKO” w reżyserii Łukasza Twarkowskiego (koprodukcja Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu i łotewskiego Teatru Dailés z Rygi) został nazwany „baletem ekranów” ze względu na mnóstwo ruchomych powierzchni projekcyjnych i zachwycające wideo. Tytuł – celowa pomyłka w pisowni nazwiska malarza Marka Rothko – wskazuje na temat autentyczności w sztuce. Fabuła obraca się wokół zakupu fałszywego obrazu Rothko za miliony dolarów, przesuwając się w czasie pomiędzy latami życia malarza, a latami 80., w których ma miejsce sfałszowanie obrazu. Wiele scen było oglądanych zarówno na żywo, jak i na ekranach, a zmieniające się perspektywy krytycznie odzwierciedlały działania artystów kreujących dzieła sztuki, manipulując jej wartością.

Reżyserka Katarzyna Minkowska i dramaturg Tomasz Walesiak pracowali w Teatrze Polskim w Poznaniu nad spektaklem „CUDZOZIEMKA”, adaptacją powieści Marii Kuncewiczowej z 1936 roku. To historia rosyjskiej skrzypaczki, która po emigracji do Polski rezygnuje z kariery, by wychowywać dzieci. Akcja powieści rozgrywa się w ostatnim dniu życia kobiety. Jednak dzięki pomysłowemu zabiegowi dramaturgicznemu spektakl rozgrywa się podczas pogrzebu kobiety, dzięki czemu jej duch „łączy się” bezpośrednio z widzami. Spektakl należy do Alony Szostak, grającej tytułową postać, która stworzyła druzgocący portret wiecznie potrzebującej i manipulującej kobiety, która z powodu swojego etnicznego wyglądu i rosyjskiego akcentu zawsze czuła się obca. Aby to zrekompensować, tłamsiła syna czułością, a córkę zmuszała do kariery muzycznej. Dzięki płynnemu przechodzeniu między pogrzebem do retrospektywy, psychologia spektaklu jest tak bogata, a gra aktorska tak pełna, że mimo obrzydliwego zachowania matki, jej dzieci i widzowie reagują wobec głównej bohaterki empatią.

OSOBISTE NARRACJE

Biorąc pod uwagę skalę wielu z powyższych przedstawień, zaskakującym był werdykt międzynarodowego jury, które przyznało nagrodę Grand Prix minimalistycznemu spektaklowi. A jednak „ŁATWE RZECZY” w reżyserii Anny Karasińskiej, zrealizowane w olsztyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza, mają niezwykłą siłę wyrazu dzięki angażującym rolom i szczerym wyznaniom dwóch doświadczonych aktorek – Mileny Gauer i Ireny Telesz-Burczyk. Na spektakl złożyły się historie i wyznania dotyczące ich kariery, zagrane niezwykle plastycznie i błyskotliwie. Bez cienia złośliwości aktorki krytykowały niektórych mężczyzn reżyserów, którzy nie mieli etycznych obiekcji, by prosić je o rozbieranie się czy poniżające zachowania na scenie. Jak na ironię, jedna z aktorek kończy swoją wybitną improwizację nago zjadając pieczonego kurczaka.

Bardziej abstrakcyjną, skoncentrowaną na teatrze produkcję, również w konfesyjnym tonie, stworzył dyrektor artystyczny Teatru Łaźnia Nowa i Boskiej Komedii, Bartosz Szydłowski. Spektakl „STRACH I NĘDZA 2022” zainspirowany przez „8 ½” Felliniego, opiera się na wywiadach reżysera z ojcem w dniu jego dziewięćdziesiątych urodzin, w których Szydłowski pyta go o życiowe spełnienie. Akcja spektaklu koncentruje się wokół teatralnego reżysera i trójki aktorów, którzy próbują stworzyć nową sztukę poprzez improwizacje, ale przy kolejnych podejściach lądują w ślepym zaułku, bo żaden z ich pomysłów nie wydaje się odpowiadać złożoności współczesnego polskiego życia. Te nasycone melancholią zmagania ożywia ironiczny humor, między innymi pojawiający się co jakiś czas chór aktorów gotowych do odegrania kolejnej dramatycznej inspiracji. Oszałamiające wideo i doskonała ścieżka muzyczna podkreślają atmosferę rodem z filmów Felliniego.

Na maleńkiej scenie Teatru Barakah w Krakowie, reżyser Michał Telega pokazał „ANIOŁY W AMERYCE, CZYLI DEMONY W POLSCE” rozpoczynając od przezabawnego przedstawienia nieudanej próby (czterdzieści trzy e-maile) zdobycia praw do wystawienia „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera. W konsekwencji tej porażki zamiast „Aniołów w Ameryce” mieliśmy okazję zobaczyć serię żywych, czasem gniewnych obrazów o codziennym życiu gejów w Polsce, skupiających się na walce o coming out w kraju, w którym status praw osób LGBTQ+ należy do najgorszych w Europie. W przejmującym geście baletowy tancerz przemierzał scenę na pointach, powoli i nieubłaganie, od początku dziewięćdziesięciominutowego spektaklu aż do jego końca.

DLACZEGO POLSKA?

Ponieważ coraz więcej amerykańskich artystów skłania się ku tematom politycznym, może to być dobry moment, by zwrócić uwagę na polski teatr z jego długą tradycją politycznego zaangażowania.

Poza aktualnością tematów, dominującą kwestią dla amerykańskich artystów z naszej grupy było poczucie wolności, którego doświadczyli na polskich scenach. Jeden z artystów odniósł się do „niewidzialnych czynników”, które wydają się kontrolować nas w Stanach Zjednoczonych, w tym finansowej potrzeby przyciągnięcia licznej publiczności i jej zapotrzebowania na realistyczne, linearne narracje. W Polsce Amerykanie doświadczyli „poczucia ekspansji” w pracy, gdzie każda produkcja znajduje swoją własną formę teatralną. „W Polsce – mówił inny artysta – trzeba utrzymać w ryzach swoje mięśnie arystotelesowskiego dramatu. Trzeci z nich zauważył, że spektakle sprawiają satysfakcję przede wszystkim artystom, którzy je stworzyli. Wszyscy zastanawiali się, czy w USA nie mamy złych kryteriów osiągania sukcesu w teatrze.

W ciągu najbliższych dwóch lat CITD planuje zaprosić kilku czołowych polskich artystów do obejrzenia teatralnych spektakli w Stanach Zjednoczonych. Być może zainspiruje ich dramaturgiczna forma naszych sztuk, dyscyplina tworzenia produkcji w ciągu kilku tygodni prób, poczucie wyzwolenia płynące z prywatnego, a nie publicznego finansowania. Kto wie? Jedno jest pewne: nasze kraje mają tak wiele wspólnego, a nasze podejścia do tworzenia teatru są tak różne, że mamy o czym rozmawiać i czego się uczyć od siebie nawzajem.

Pragnę dodać specjalne podziękowania dla Nicole Garneau, która zrelacjonowała cztery powyższe pokazy, których nie udało mi się zobaczyć, oraz dla kierowniczki projektu Centrum Rozwoju Teatru Międzynarodowego (CITD) Brandice Thompson i polskiej konsultantki Małgorzaty Semil, które dostarczyły nieocenionych uwag i poprawek.

HOWARD SHALWITZ jest współzałożycielem i emerytowanym dyrektorem artystycznym Woolly Mammoth Theatre Company w Waszyngtonie, jednego z najważniejszych miejsc, w którym powstawał współczesny prowokacyjny teatr. W 2011 roku był wyróżnionym finalistą Zelda Fichandler Award for Outstanding Regional Director, a także laureatem Margo Jones Award w 2014 roku w uznaniu jego życiowego zaangażowania w nowe amerykańskie sztuki.

Klub Stałego Widza

21 lutego, 2023 | piotr.teatrnowy@gmail.com |

Drodzy widziwie,

Z myślą o Was otwieramy przy naszym teatrze Klub Stałego Widza, którego rolą będzie poszerzanie kręgu naszej widowni i poznawanie jej potrzeb i zainteresowań. Warto zapisać się do klubu, ponieważ wśrdód profitów jakie państwo otrzymają od nas będą m.in:

🎭 20% zniżki na wybrane spektakle

🎭 Pierwszeństwo informacji o pojawiających się premierach i repertuarze

🎭 Pierwszeństwo zakupu przedsprzedażowych biletów premierowych

🎭 Coroczne spotkania z twórcami teatru przy lampce szampana Moët (…bo uwielbiał je Freddie Mercury 😁)

Zapraszamy stałych widzów, którzy od początku sezonu 2022/2023 zakupili bilety na co najmniej pięć wydarzeń w naszym teatrze. Wszystko co należy zrobić by zapisać się do Klubu Stałych Widzów, to wysłanie e-maila na rezerwacje@teatrnowy.com.pl z informacją o zakupie biletów na 5 wydarzeń*

W celu weryfikacji prosimy o podanie danych osobowych oraz terminów spektakli/koncertów.

*Ilość zakupionych biletów nie równa się ilości wydarzeń 😉