Wielkość i upadek Ozziego

Nikt nie wypił i nie wyćpał w rocku tyle co on. Wielkość i upadek Ozzy’ego Osbourne’a

Długie włosy, czarny makijaż, oczy szaleńca, mina clowna. Alkoholik, kokainista, demon perwersji. Nikt nie wypił i nie wyćpał w rocku tyle co on. No może Keith Richards. Może Lemmy z Motorhead… Nawet jeśli nie znacie utworów heavymetalowej grupy Black Sabbath zaśpiewanych histerycznym głosem przez jej frontmana Ozzy’ego Osbourne’a, musieliście zapamiętać, jak on wygląda.


Ozzy kilka lat temu przekroczył siedemdziesiątkę, ciągle nagrywa nowe solowe płyty, choć Black Sabbath to już zamknięty rozdział. Jest półżywą legendą metalu, idolem-mumią, przywracanym z zaświatów co kilkanaście miesięcy w najlepszych amerykańskich szpitalach. Zarzeka się, że będzie występował do końca, póki nie zostanie kaleką. I teraz właśnie przychodzi na Scenę Berlin krakowskiego Teatru Nowego Proxima.

Scena Berlin

Ciasna, ale wysoka na dwa poziomy przestrzeń gry to nowe miejsce zaadaptowane dla potrzeb teatru przez Piotra Siekluckiego. Lider Teatru Nowego dba o jego klimat, chce stworzyć iluzję, że jesteśmy gdzieś w podziemnym i zakazanym Berlinie, w podejrzanym artystowskim tingel-tangu, gdzie nadekspresyjne aktorstwo przenika się z mało wyrafinowaną rozrywką a muzyka z seksem. Na widowni ledwie z 50 foteli i krzeseł, amfiteatralna kontrukcja oferuje widok na estradę z balkonem. Trochę tu zimno, trochę zadymione, miejsce świeżo po remoncie. Żeby dostać się na salę, należy przejść przez bar i minigalerię, w której eksponują całkiem spore włochate Dzwony Zygmunta. Można zabierać drinki na salę i pić między jedną a drugą salwą śmiechu.

– To ten teatr jest pijany, nie ja – mógłby powiedzieć Sieklucki, aktor, reżyser i bon vivant. Bardzo istotnym nurtem repertuarowym jego sceny są przecież opowieści o wielkich pijakach. A raczej o artystach, którzy pili, żeby tworzyć, pili, żeby nie pamiętać, o tym, co jest obok nich i cały czas pisali o zapitym świecie.

Sieklucki grał już Władimira Wysockiego i Kazika Staszewskiego, wystawiał Grochowiaka, Hłaskę i obu Jerofiejewów.

W dobrze sprofilowanym programie Teatru Nowego jego spektakle zawsze odpowiadały za tak zwany efekt ludyczny, stanowiły zabawowy kontrapunkt dla zaangażowanych przedstawień Iwony Kempy (Murzyni we Florencji, Kobiety objaśniają mi świat), debiutów młodych reżyserów czy gościnnych ekstrawagancji Jana Klaty (Dług) i Justyny Łagowskiej (Monachomachia). Jednak to nigdy nie był śmiech dla samego śmiechu. I nie jest nim tym razem.

Garażowy spin off

Gdyby to był film a nie spektakl, można byłoby zaszeregować go jako garażowy spin off. Postać Ozzy’ego pojawiła się bowiem we wcześniejszej piwnicznej produkcji Siekluckiego zatytułowanej Sex, dragi i apetyt na destrukcję, czyli bardzo intymna historia Guns’n’Roses. Głównym bohaterem był wtedy Steven Adeler opowiadający o erotycznych i alkoholowych wyczynach kolegów z zespołu, jego spowiedź przerywały jednak niezapowiedziane wejścia Ozzy’ego Osbourne’a. Sieklucki tak polubił tę postać, że namówił Sławomira Chwastowskiego, rockfana z Kielc na napisanie jeszcze jednej opowieści o znanym muzyku, zanurzonym po szyję w świńskie historyjki, przywołującym dni minionej chwały i demaskującym prwdziwe oblicze branży. I tak powstało „jebacadło” Ozziego.

Na widowni atmosfera „guilty pleasure”. Trochę młodzieży, która zwykle chodzi na kabarety i teatr improwizowany, trochę inceli, garstka starych fanów Black Sabbath, jakieś teatralne freaki z Krakowa sprzed dwóch dekad (zaliczam się do tej grupy, jakby co). Na scenie zestaw perkusyjny, gitary, statyw mikrofonu, dwa eleganckie fotele. Ale zespół nie przyjdzie. Będzie tylko on – Ozzy Osbourne, arbiter elegantiarum ciężkiego rocka.

Spektakl zaczyna się jak koncert. Lasery, dymy, kolorowe światła, półplayback. Sieklucki wyłania się z ciemności i zaczyna śpiewać utwór Black Sabbath. Sieklucki jest półnagi, z trudem wbił się w obcisłe dżinsy, zamiast kowbojek ma na nogach bambosze. Śpiewając, naśladuje manierę Ozzy’ego, powtarza wszystkie jego sceniczne grepsy. Oglądamy szemrany rytuał, sparodiowaną czarną muzyczną mszę. W pewnym momencie machający rękami jak skrzydłami nagiego anioła, Ozzy łapie gumowego motylo-nietoperza i odgryza mu główkę. Krew cieknie po wargach, szyi i torsie.

Sieklucki nie bawi się w tani demonizm, po prostu ośmiesza podstrzałego frontmana. Gra artystę, który bardzo chce zatrzymać czas, sprostać własnemu wizerunkowi, nie czując, że osuwa się w autoparodię. W długich fragmentach instrumentalnych jego Ozzy zasiada za perkusją i przejmuje partie Warda, chwyta za gitarę elektryczną i raz jest Toni Iommim, liderem Black Sabbath, innym razem występującym gościnnie w grupie Ozzy’ego Slashem z Gunsów (zdradza go cylinder i czarne kudły zasłaniające twarz). Muzyczne intro kończy się i zaczyna się stand up. Spocony, skrwawiony Ozzy, najbardziej znany członek Black Sabbath, idzie ku nam podpierając się laską, w długim skórzanym płaszczu-żabocie. I wyzywa ojca Rydzyka od najgorszych. 

Podejrzewamy już, że to wcale nie tamten amerykański Ozzy, tylko jakiś jego nadwiślański imitator, ale to narzekanie na Rydzyka było tylko na rozgrzewkę. Bo Sieklucki nie będzie tu rozliczał Polski z jej katolicyzmu i relacji kościół-władza, tylko sprytnie przejdzie do globalnych patologii. Przedstawi dziewczyny, które przeleciały cały Hollywood. Zdefiniuje zasady Heavy Metal World i pochwali pan-ruchanie. Z minuty na minutę show Siekluckiego robi się bardzo niegrzeczny. Aktor chłoszcze nas wulgaryzmami, wywołuje nerwowe śmiechy, zaskakuje narracyjnymi woltami, wciąga w pułapkę niepolitycznej niepoprawności. Chytrze udowadnia, że instytucja muzycznego idola to triumf męskiego członka, branża rozrywkowa została przecież wymyślona w celu jego adoracji.

Alfabet Ozzy’ego jest „jebacadłem” bo skupia się wyłącznie na grzesznych przyjemnościach i przekroczeniach rockowych gwiazd. W muzyce chodzi o seks, tworzy się muzykę z potrzeby spółkowania, nieciekawi brzydcy chłopcy, stając się popularni zmieniają w bóstwa erotyzmu. Ozzy wzywa na scenę swoją asystentkę, gra ją angielska aktorka i influencerka, ruda jak Beth Harmon Pamela Grandon (okresla się jako full time faeire). Pojawia się cała w pozach dziewczyn z klubów dla mężczyzn, odgrywa teatrzyk wyuzdania, oferuje widzom pikantne anegdotki o Tommym Lee i Leonardo Di Caprio. Wspólnie z Ozzym zaśpiewają When I close my eyes forever. Grandon gra hollywoodzkie gwiazdki robiące karierę przez łóżko i dziewczyny wykorzystywane przez wszystkich Weinsteinów ostatnich dekad. Będzie też żoną Ozzy’ego – Sharon i jego córką Kelly, które poznaliśmy w emitowanym dwadzieścia lat temu reality show Rodzina Osbournów.

Interakcje z widownią i pogawędki z Grandon wypełniają dokładnie połowę przedstawienia Siekluckiego. Bo jego druga połowa to jednak muzyka: aktor śpiewa największe hity z solowych płyt Ozziego: No more tears, Mr. Crowley, Mama I am coming home, Changes… 

Stary pijak, który mógł być tobą

Ozzy Siekluckiego jest jak stary pijak z baru, który męczy cię swoimi kombatanckimi opowieściami, ale nie możesz przestać go słuchać, choć zapluł się i obraża cię w co drugim zdaniu. Bo to mogło być twoje życie.

Siekluckiego fascynuje metalowa drag queen ukrywająca się pod maską Ozzy’ego. Ten dziwnie przesterowany dandys, komiczny demon. Poplamiony krwią, obszczany i obrzygany. Wkładający sobie dziwne przedmioty do obcisłych spodni, żeby wyglądać na wyjątkowo obdarzonego przez naturę mistrza przygodnego seksu. I wreszcie jest to Ozzy – samozwańczy Książę Ciemności. Sieklucki bada ten wizerunek na wszelkie strony i wychodzi mu, że owszem, tak, Ozzy włada ciemnością, tak samo jak ciemność włada nim, kiedy wywraca się na pysk w nocy, w nieoświetlonym korytarzu zmierzając z sypialni do ubikacji.

Bohater Siekluckiego potrzebuje naszej miłości tak samo jak śmiechu. Póki śmiejecie się z tego, co mówię, nie śmiejecie się ze mnie – zdaje się nam podpowiadać i sypie rockowymi anegdotami jak z rękawa. O tym, co gwiazdor porno Ron Jeremi zrobił Michealowi Jackosnowi i jego żonie, co dwudziestoletni Ozzy robił w Birmingham w fabryce samochodów. Ozzy docenia Nirwanę, ale kpi z pudel metalu. Bawi do łez opowieścią o tym, jak pojechali ze Slashem na prostytutki, widzą, że stoją jakieś takie byle jakie i przechodzone na ulicy, zatrzymują się a to… zespół Bon Jovi.

Smród miasta Birmingham

Nie przedstawiając nawet w 30 procentach życia i kariery Osbourna, Sieklucki mówi wszystko, co w rocku najważniejsze, obnaża drugie dno losu Ozzy’ego: widzi artystę pozującego na arystokratę rocka, który okazuje się żulem, bo nigdy nie przestał nim być. Smród miasta Birmingham nigdy nie wyszedł z niego, nie został zmyty amerykańskim glamour. Ozzy Siekluckiego jest niezdolny do zracjonalizowania swojej drogi na szczyt, pamięta tylko heroinę i kokainę, gadanie o seksie i epickie chlanie. Spektakl dobiega końca, pośmialiśmy się z jego nawijek, upokorzył się przed nami swoją przechodzoną fizycznością, przejmująco zaśpiewał i co więcej? Co więcej może nam powiedzieć mumia rocka?

Jesteśmy w pułapce: kochamy Ozzy’ego za to co zaśpiewał. I śmiejemy z tego, co przeżył między jedną a drug piosenką. Rockowy teatr jest pełen błaznów. Ale tylko Ozzy z własnego błazeństwa uczynił sztukę przetrwania. I samowybaczenia.

Teatr Nowy Proxima, Scena Berlin Alfabet Rocka. Ozzy Osbourne i jego jebacadło. Scenariusz: Sławomir Chwastowski, reżyseria: Piotr SiekluckiŹródło: 

Odlot Magazyn Kulturalny NEWSWEEK

Łukasz Drewniak