Tygodnik Powszechny

Jerzy Fedorowicz: Latami grałem amantów, byłem ciacho. Aż zobaczyłem, że moje miejsce jako aktora jest w drugim szeregu

Sam siebie w duchu upominam: „Fedor, przestań”. Bo widzę, że inni mają gorzej. I są ode mnie młodsi, bardziej pogubieni. To jest podstawa: nie użalać się nad sobą.

Katarzyna Kubisiowska: Ile w Panu jest z Salieriego, którego wkrótce Pan zagra?

Jerzy Fedorowicz: Salieri skończył się jako artysta w momencie, kiedy w jego życiu pojawił się Mozart.  Od tego momentu zaczął się borykać się z ogromnymi problemami wewnętrznymi, z kompleksem geniusza. Był sfrustrowany tym, że nie potrafi komponować na jego poziomie. A przecież mówimy o muzyku uznanym w swojej epoce.

No a Pan?

Zazdrościłem aktorom, którym wiodło się lepiej. Dużych ról nie dostawałem.

Dlaczego?

Sądzę, że była we mnie blokada, która powoduje, że nie umiem otworzyć się do końca. Zachowywałem kontrolę, jako aktor nie byłem totalny. Latami grałem chłopców czy raczej – charakterystycznych amantów. Takie miałem zewnętrzne warunki: byłem ciacho. Lecz wszystkie te role były w sumie mało ciekawe. Zdawałem sobie sprawę, że będzie mi ciężko dostać ważne role w przedstawieniach ważnych twórców.

Swinarskiego, Wajdy, Jarockiego? 

Ci najlepsi tworzyli zespół Starego Teatru, z którym związany byłem od początku lat 70. Wtedy zobaczyłem, że moje miejsce jako aktora jest w drugim szeregu.

Od razu Pan to zobaczył?

Jeszcze jako nastolatek dostałem rolę Romea w przestawieniu szkolnym, które graliśmy też w Teatrze  Słowackiego. Potem była Szkoła Teatralna, egzamin zdałem bez problemu. Lecz po pierwszym roku zostałem wyrzucony; ktoś doniósł, że z Wojtkiem Pszoniakiem podczas obchodów pierwszomajowych burzymy socjalistyczny porządek. Szczęśliwie ponownie zostałem przyjęty na pierwszy rok. Czułem, że jestem kawał gościa, że mam wszystko: jako dziecko zagrałem w Szekspirze na prawdziwej scenie i jestem bohaterem, bo zadarłem z władzą. 

Długo to trwało?

Nagle na zajęciach student Jurek Trela, starszy od nas o pięć lat, zaczął czytać jakąś kwestię. Zamarłem, bo usłyszałem wyraźnie, jak to jest wyjątkowe, ponadprzeciętne. Zresztą znalazłem się na roku, którzy tworzyli ludzie obdarzeni nieprawdopodobnymi talentami… Halina Wyrodek, Mikołaj Grabowski, Marian Dziędziel, Janusz Szydłowski.

Co z ambicjami?

Nie mówiłem: jestem poszkodowany, skrzywdzony. Docierało do mnie, że  nie byłem gotowy do wielkich ról. Konrada-Gustawa możesz zagrać w jakimś trzeciorzędnym teatrze, bo dobrze wyglądasz, masz głos i jesteś młody. Ale w Starym Teatrze, jeśli reżyser ma dyspozycji Janka Nowickiego czy Jurka Trelę…

A plan filmowy? Zagrał Pan wtedy w „Znikąd donikąd”, ważnym filmie Kazimierza Kutza.

A trochę wcześniej byłem Braunem w „Potopie” Hoffmana.  Grałem więc rycerzy i żołnierzy, ganiałem w mundurze i jeździłem konno. Pychę miałem zaspokojoną: ludzie mnie na ulicy rozpoznawali, autografy rozdawałem. I jednocześnie czułem niedosyt.

Co Pan z nim zrobił?

Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością czego nie zrobiłem: otóż nigdy nikogo o nic nie poprosiłem. Nie pozwoliłem sobie na tekst: „Słuchaj, chciałbym zagrać w twoim filmie”. Przecież były ku temu okazje. Przyjaźniłem się z Kieślowskim, zagrałem w jego debiutanckim „Koncercie życzeń”. Tylko że w późniejszym „Spokoju” Krzysiek  nie obsadził mnie w roli Antoniego Gralaka, ja grałem mężczyznę, który wychodzi z więzienia z głównym bohaterem. Mówię: „Krzysiek, kurwa, ty jesteś mój kumpel, ja cię poznaję z Jurkiem Stuhrem, a ty mi dajesz epizod?”. On na to: „Fedor, ty mnie nie obchodzisz, ty jesteś zadowolony z życia: dom, żona, dzieci… Masz wszystko  poukładane. A ja potrzebuję człowieka bezradnego, pogubionego”.

Rzeczywiście Pan nie wygląda na pogubionego.

Albo taka sytuacja: István Szabó, węgierski reżyser, który miał do mnie słabość, kompletował obsadę do „Pułkownika Redla”. Wiadomo było, że główną rolę gra jego ukochany aktor Klaus Maria Brandauer. Jesteśmy na kolacji i on mówi: „Ciebie widzę w małej rólce, będziesz w świcie Redla, przynajmniej zarobisz pieniądze”. Przyjeżdżam na plan, idę do biura dowiedzieć się co, jak, kiedy i gdzie, a Szabó mnie przeprasza: „Nie, jednak nie możesz zagrać”. Tłumaczył, że w dalekim planie trudno Brandauera i mnie odróżnić, jesteśmy do siebie zbyt podobni, widz poczułby się zdezorientowany. 

Musiało boleć.

Czekanie na tę rolę życia, która odmieni karierę… Wtedy część aktorów z zespołu Starego jeździła po świecie, wracali z dietami dolarowymi i zwiedzonymi Stanami Zjednoczonymi. A my tutaj harowaliśmy dzień po dniu, pensji nie starczało do pierwszego. W pewnym momencie poprosiłem o urlop bezpłatny Staszka Radwana, wówczas dyrektora Starego. I w 1988 r. zatrudniłem się jako oficer rozrywkowy na radzieckim statku pływającym po Pacyfiku. To, czego się tam nauczyłem, z czasem przydało mi się w polityce.

Co konkretnie?

Na tym rejsie przeszedłem wszystkie fazy zdziwienia. Najpierw zobaczyłem, że świat zwariował, bo Żydzi się biją, Niemcy walczą o pokój, a Polacy handlują. Nic nie jest jak było, żadnej przewidywalności, reguł. Zobaczyłem też nieprawdopodobną inwencję wśród ludzi prostych, takich, co żadnego języka nie znają, a którzy potrafią zakręcić się skutecznie koło własnego biznesu. To był czas, kiedy wdrażano gospodarczy plan ministra Wilczka oparty na zasadzie: „co nie jest zakazane, jest dozwolone” – wolnorynkowa jaskółka, jeszcze nie jastrząb. Handlarki kazały mi dać 400 dolarów z 500, które posiadałem. Kupiły za to lornetki oraz lunety i w Tajlandii, ze sporym przebiciem, sprzedały Chińczykom zajmującym się handlem obwoźnym.

A wkrótce, bo w maju 1989 r., objął Pan dyrekcję Teatru Ludowego w Nowej Hucie.

Największy problem miałem z tym, jak to wszystko zorganizować. Andrzej Wajda podpowiedział, bym wystawił „Człowieka z marmuru”. I ważna okazała się rozmowa z Jurkiem Stuhrem, który leżał w szpitalu po zawale i nic mu się nie chciało. Odwiedzałem go, powiedziałem: „Nie będziesz umierał, nie będziesz inwalidą, tylko będziesz pracował u mnie w teatrze jako reżyser”. Potem okazało się, że Jurek jest w dobrym zdrowiu i stworzył w Ludowym sześć fantastycznych przedstawień.

A Pan zaczął do Ludowego sprowadzać młodocianych amatorów.

Zaprosiłem punków i skinów z Nowej Huty. W „Romeo i Julii” jedni zagrali Capulettich, drudzy Montecchich. Z narkomanami leczącymi się w Monarze wystawiłem „Tragedię o polskim Scylurusie i trzech synach koronnych ojczyzny polskiej” Jana Jurkowskiego. To dramat z 1605 roku. Znalazłem tekst, w którym było dużo ról, ale wszystkie małe, do objęcia pamięcią przez tych młodych ludzi, borykających się z poważnymi zmianami w mózgu.

Te szesnaście lat rządów w Teatrze Ludowym było odzyskiwaniem autonomii?

Jako aktor dobrze rozumiałem ambicjonalne cierpienia aktorów. Starałem się być dla moich aktorów łagodny. Mówiłem im rzeczy mało popularne: np. że teatr w Nowej Hucie to miejsce startu, rozgrzania się. Jeśli  będziesz dobry i pracowity, to przejdziesz gdzie indziej – na większą i ważniejszą scenę. Tu i teraz wypełnia się służbę, gra się w farsach i spektaklach dla młodzieży. O dziewiątej rano w „Błysku Rekina”, a w południe w „Pyzie na polskich dróżkach” – tytułach nieschodzących z  afisza. W kilka sezonów porządnie nauczysz się  warsztatu.

Nadal nie pojmuję, po co do tego wszystkiego była Panu polityka.

Polityka to moja obecna scena.

Jak Salieri: jest Pan na dworze i zna tych, którzy są decydentami?

Do mojej politycznej drogi skłonił mnie Kazio Kutz. Powiedział: „Za długo prowadzisz ten teatr, startuj do sejmu”. Posłuchałem go. Najpierw byłem posłem, teraz jestem senatorem. Mogę powiedzieć tyle, że przez te lata nie wystąpiłem wbrew moim przekonaniom. Nikt mnie też do tego nie zmuszał.

Nigdy?

Nie miałem żadnych dylematów związanych z ustawą aborcyjną. Przerwanie ciąży to decyzja wyłącznie kobiety, żadnej innej osoby. Wie pani, ja miałem cudownego ojca – aktora, AK-owca, człowieka, który mnie formatował. Lecz wszystko, co najlepsze, zawdzięczam kobietom. Babci Jałowskiej – w powstaniu warszawskim komendantowi szpitala polowego. Jak byłem mały, babcia czytała mi co wieczór „Trylogię”, oczywiście te sceny, w których polskie wojsko odnosi zwycięstwo. Mnóstwo zawdzięczam mojej żonie. Ślicznej dziewczynie, w której zakochałem się bez pamięci. Z Elą, znakomitą scenografką, pracowałem przy wielu spektaklach i z Elą stworzyliśmy dom, zostaliśmy rodzicami, potem dziadkami. Żona traktowała mnie trochę jak syna. I uratowała mnie przed upadkiem w nałóg – przecież w naszym środowisku nieustannie lał się alkohol…

O mamie coś wiem.

Jest już legendą – są ulice, pomniki i szkoły imienia Aliny Fedorowiczowej. Za okupacji mama był podporucznikiem AK. Podjęła pracę w Biurze Informacyjnym Zarządu Głównego PCK. Zdobywała informacje o losach polskich jeńców w ZSRR, była jedną z pierwszych w kraju, która miała informacje o ich rozstrzelaniu. Pracowała jako łączniczka terenowa Oddziału Lotnego Stefana Wyrzykowskiego „Zenona”. Potem została przydzielona do Partyzanckiego Oddziału 34. Pułku Piechoty AK na Podlasiu. Dowódcą tam był kapitan, jej rówieśnik, ale oddział słuchał właśnie mamy. W Muzeum Armii Krajowej znajdują się jej zapiski o życiu oddziału ze wszystkimi jego fajnymi i niefajnymi stronami. Na końcu napisała: „Chłopcy, teraz jest bardzo trudny czas, ale proszę was, pamiętajcie, nie zwracajcie broni ku swoim”.

A obecne teatralne obowiązki?

Nieustannie ćwiczę kwestie Salieriego. W sumie składa się ona z siedmiu wielkich monologów. Mówię: „I zaczął się koncert. (…) »Śmiesznie prosto« bym powiedział, gdyby nie pewna powolność, pewne dostojeństwo rytmu. I nagle, z wysoka – obój. Długi, czysty dźwięk oboju schwytał mnie i trzymał, i nie chciał wypuścić, póki go nie podjął klarnet, brzmiący tak rozkosznie, że zaniemówiłem. Byłem porażony i w oczach mi pociemniało”. Tym tekstem zaczynam dziś dzień.

Jest trema?

Wiem, że bilety na „Amadeusza” rozchodzą się natychmiast, a na premierę ma przyjechać pani marszałek Senatu. Więc ja tę postać wypełniam emocjami i biję się z myślami, czy mi się to uda.

Może być inaczej?

Jako Salieri nie mogę być dobry, ja muszę być bardzo dobry.

Bo Pański Salieri będzie porównywany z Salierim Tadeusza Łomnickiego z przedstawienia w reżyserii Romana Polańskiego oraz kreacją Murraya Abrahama w filmie Formana?

Broń Boże nie chcę być porównywany do Łomnickiego. A w sztuce reżyserowanej przez Piotra Siekluckiego Salieriego gra trzech aktorów: młodego – Jonatan Maciejowski, dojrzałego – Marcin Kalisz, a starcem nad grobem jestem ja, naprzemiennie z Mariuszem Saniternikiem. Teraz mam 77 lat, a gram człowieka od siebie starszego.

To ma znaczenie?

Pycha, która mi towarzyszy od dzieciństwa, polega na tym, że uwielbiałem być na scenie… Wiedziałem, że robię wrażenie na dziewczynach, że one lubią mój głos, że potrafię doprowadzić do tego, by na sali zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Nieważne jaką rolę grałem, zawsze się ustawiała do mnie kolejka fanek. A w „Amadeuszu”  jestem pomarszczony, z brzuchem, nadaję się raczej do Alei Zasłużonych. Dlatego muszę być najlepszy – to, wracając do pierwszego pani pytania, też mnie łączy z prawdziwym Salierim. Czy opowiedzieć jakoś pośrednio związaną z tym historię?

Słucham uważnie.

Grywałem z Jurkiem Stuhrem w tenisa. On był świetnym zawodnikiem, z moimi umiejętnościami nie miałem z nim szans. Zawziąłem się i trzy lata trenowałem, trenowałem, trenowałem. I ponownie wychodzimy na kort.  Jurek mówi: „Szybko, szybko Fedorku, bo nie mamy czasu, zaraz zaczyna się próba”. No i wygrałem: 6-0, 6-1. Stuhr poleciał do teatru i mówi: „Fedor nas oszukał, wyszkolił się, jest świetny!”

W naszej rozmowie co chwilę wraca postać Jerzego Stuhra. 

To był przyjaciel. Chrzciliśmy swoje dzieci, celebrowaliśmy ich komunie, wspólne Boże Narodzenia i Sylwestry, wyjazdy zagraniczne, sport, role. Była w nim gotowość grania do końca. Jeszcze niedawno mówił, że będzie Konstantym Stanisławskim w „Geniuszu” Tadeusza Słobodzianka. Myślę sobie: „Ale jak on to będzie grał, przecież po udarze ma opóźnioną artykulację”. Ale zagrał. No ja pierniczę!

Widział Pan ten spektakl?

I nie zdążyłem, i nie chciałem. Teraz żałuję. Bałem się, że po prostu może coś się Jurkowi zdarzyć na scenie. Nie chciałem przeżywać teatru, w którym gra schorowany aktor. Ale to wyłącznie mój punkt widzenia – podkreślam to z całą mocą. Cały dowcip polega na tym, i to mogą potwierdzić moi koledzy, że dobry aktor strasznie nie lubi grać. Ze względu na gigantyczny wysiłek: na scenie daje z siebie wszystko. Widziałem, jak Leszek Piskorz z Jackiem Stramą grają w „Słonecznych Chłopcach” – dwóch gości prawie pod osiemdziesiątkę, na scenie królowie życia, ludzie zachwyceni, a jak kończą się ostatnie brawa, to oni za kulisami mówią, że już nigdy, przenigdy więcej tego nie zagrają. Lecz za kilka dni jadą do Leszna i grają.

Ten Pana Salieri w efekcie kim będzie?

Stanie w obronie wielkości sztuki. Nie chciałbym, by mój bohater został sprowadzony wyłącznie do człowieka zawistnego, w pułapce niespełnionych ambicji.

Salieri w dramacie Petera Schaffera zapadł pod koniec życia na chorobę psychiczną. Twierdził, że otruł Mozarta.

A depresja, której ja doświadczyłem, zbiegła się ze strachem o Elę, która zachorowała na nowotwór piersi. Nie mogłem patrzeć na to, jak gaśnie moja ukochana dziewczyna. Żyłem na dwa miasta – w podróży między Warszawą, w której pracowałem, a Krakowem, w którym była Ela. Robiłem tak, byśmy każdy wieczór mogli spędzić razem. Po pierwszym uderzeniu depresji chyba za wcześniej odstawiłem leki. Bo drugie uderzenie przyszło rok po śmierci Eli. Zaczynała się pandemia, izolacja, narastał strach, poczułem się niepotrzebny. Widocznie puściły systemy nerwowe, które mnie dotąd chroniły przed rozpadem. Przestałem radzić sobie z codziennością, nie mogłem spać. Synowie mówili: „Tata, no co ty, nie umiesz sobie jajka usmażyć?”. A mnie się nie chciało z łóżka wstać, tłuc skorupek, jajko na patelnię rzucać, zjeść, a potem zmywać.

Młodszy syn i bliska mi kobieta zawieźli mnie do szpitala na oddział chorób afektywnych. Trzy tygodnie tam spędziłem na sześcioosobowej sali. Nawet w kiblu nie byłem sam. Męczyło mnie zaparcie, nie mogłem się wypróżnić, a w sąsiednich kabinach siedzieli pacjenci i palili papierosy, których w psychiatryku się nie odbiera. Podchodzi do mnie gość i mówi: „Senatorku, pomoże ci paczka grubych Winstonów, jedną kup dla siebie, drugą dla mnie”. Więc w tym kiblu palę Winstony, a reszta mi kibicuje. Tak wygląda tamtejsza rzeczywistość.

Jak jeszcze?

Najważniejsza jest terapia grupowa. Siedzimy razem, są też kobiety, w tym jedna sportsmenka fenomenalnie strzelająca z łuku. Mam się wszystkim przedstawić. Mówię: „Aktor, polityk, żona umarła, kończę za moment 74 lata, starzeję się…”.  Dziewczyny patrzą na mnie z pytaniem w oczach: „Co ja im pierdolę?”. A sam siebie w duchu upominam: „Fedor, przestań”. Bo widzę, że inni mają gorzej. I są ode mnie młodsi, bardziej pogubieni. To jest podstawa: nie użalać się nad sobą. Tak, Salieri z pewnością mnie uzdrawia.

JERZY FEDOROWICZ (ur. 1947 r.) jest aktorem, reżyserem i politykiem. Przez wiele lat związany z Starym Teatrem w Krakowie. Dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Ludowego w Krakowie (1989-2012). Radny, poseł, obecnie senator Koalicji Obywatelskiej. 7 wrześniu 2024 r. w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie odbędzie się premiera sztuki „Amadeusz” Petera Schaffera, w której zagra postać Salieriego. 

KATARZYNA KUBISIOWSKA/ GRAŻYNA MAKARA (ZDJĘCIE)